Sorry Boys "Renesans": Jeszcze więcej miłości [RECENZJA]
Dzięki "Miłości" Sorry Boys stał się pełnoprawnym zespołem głównego nurtu. Ale to nie znaczy, że na "Renesansie" poszli z automatu na kompromisy.
Trzyletnia już "Miłość" pozwoliła zespołowi Sorry Boys przedstawić się szerszej publiczności. Niewątpliwie była to najbardziej przystępna, przebojowa pozycja w dyskografii warszawskiej grupy, swoim łagodnym brzmieniem mocno kontrastująca z tym, czym grupa urzekała w początkach swojej kariery. Tak, Sorry Boys przestali być twórcami, do których lgną przede wszystkim fani alternatywy, choć de facto mamy do czynienia teraz z zupełnie innym zespołem.
"Renesansu" nie odczytuję jednak jako odrodzenie czy zapowiadany "nowy rozdział". To kontynuacja "Miłości": taka wersja rozbudowana, rozszerzona, ale trzymająca się formuły rozpoczętej na poprzedniej płycie. W końcu Bela w jednej z pierwszych linijek pojawiających się wyśpiewuje "Ta nasza miłość nie może skończyć się". Bela? No właśnie nie do końca: teksty śpiewane są przez jej alter-ego, Starry. Czy z perspektywy słuchacza ma to bardzo duże znaczenie? Śmiem wątpić, bo od strony tekstowej to dalej podróż osobista. Z innej strony myślę, że zabieg pozwala Beli nabrać dystansu i spojrzeć na siebie oraz swoje życie z innej perspektywy, a tu już ta zasadność jest jak najbardziej usprawiedliwiana.
Wchodząc już pełnoprawnie w temat warstwy lirycznej, ponownie wszystkie teksty na płycie zaśpiewane są w języku polskim. I znowuż - nie są to teksty zbyt skomplikowane, niejednokrotnie będziecie wiedzieć, co Bela/Starry zaśpiewa zanim pojawi się kolejna linijka. Parę z nich wejdzie do głowy, ale bardziej pod kątem warstwy emocjonalnej, jaką niosą ze sobą, aniżeli samych słów.
"Mapom gwiazd" trudno odmówić zgrabności, dostrzeżenia dojrzałości protagonistki, gdy wyśpiewuje "Czuję mniej, ale pragnę więcej"; "Fudżi" ma swoje "Przepraszam, ale nie tańczę/Buty się zrosły z asfaltem". Przy czym "Miłość" miała te momenty, w których mrugała do słuchacza - "Renesans" jest natomiast pozycją traktującą siebie bardzo poważnie i w żaden sposób nie stara się przełamywać tego wrażenia.
Nie zmienia to faktu, że Bela wielką wokalistką jest i cieszy mnie, że na każdej płycie powala sobie na coraz więcej. O ile na "Hard Working Class" imponowała, to jednak łatwo można było wywnioskować, że w prostej linii wywodzi się z rodziny alternatywnych głosów rozpoczętych od Elizabeth Fraser. W tej chwili Bela jest stuprocentową diwą, która jest w stanie zrobić ze swoim głosem absolutnie wszystko. A na dodatek robi to z tak ogromną pewnością, poczuciem obcowania z czymś monumentalnym, że trudno się nią nie zachwycać.
A co z samą muzyką? Nie można nie docenić ilości producenckich smaczków, specyficznego instrumentarium, do którego słabość Sorry Boys niezmiennie wykazują. Mnogość detali podróżujących w tle w połączeniu z prostymi, przebojowymi melodiami, stanowiącymi fundament piosenki, to zresztą ich znak rozpoznawczy. Abstrahując od tego, że słychać, iż pod kątem samego brzmienia to pozycja zdecydowanie bardziej dopracowana niż którykolwiek z poprzednich krążków Sorry Boys.
Dzieje się tu naprawdę sporo. "Na Na Na" rozpoczyna się niczym natchniona ballada inspirowana zapewne celtycką muzyką, by w refrenie niespodziewanie uderzyć w klimaty nowoczesnej elektroniki spod znaku szybko uderzających hi-hatów, glide'ujących syntezatorów i ejtisowym arpeggio z syntezatora. "Na spalonym moście" to wysunięta do przodu linia basu z prostymi bębnami, które mogłyby powędrować w stronę disco, ale gitarowy rodowód jest na tyle mocno osadzony, że zespół nigdy nie wchodzi w ten trop w pełni. Nie da się nie zakochać w "Jakby nigdy nic", które z początku jest bardzo tradycyjną piosenką na fortepianie, po czym wędruje atmosferą w okolice ciemniejszego brzmienia z debiutu Sorry Boys. W połączeniu z uderzającą pod koniec rozedrganą solówką gitarową, słowo "trip-rock" wydaje się najlepszym określeniem tego, co tu zaszło.
Mamy też alt-popowe oniryczne "Miasto gwiazd", które przez swoje rozbuchanie wyławia z pamięci pojawiające się niegdyś porównanie do Florence And The Machine. Przy czym emocjonalnym szczytem wydaje się najdelikatniejsza na płycie "Wenus", w którym to utworze Bela pokazuje w pełni, na co ją stać wokalnie i które nie sposób nazwać inaczej niż piosenką... piękną.
Jestem przekonany, że "Renesans" okaże się dalszą kontynuacją sukcesów Sorry Boys. To świetnie wyprodukowana i zaśpiewana płyta - owszem, "Miłość" miała w sobie więcej "magnesów", tych momentów w oczywisty sposób zostawiających zatrzymujących słuchacza na dłużej już za pierwszym podejściem. Ale to nie znaczy, że "Renesans" jest w jakikolwiek sposób gorszy. Wymaga po prostu nieco więcej czasu i oswojenia.
Sorry Boys "Renesans", Mystic Production
8/10