Sophie Ellis-Bextor "Hana": Konsekwencja ważna jest [RECENZJA]
Paweł Waliński
"Hana" po raz kolejny dowodzi, że Sophie Ellis-Bextor nigdy już nie wejdzie do ścisłej czołówki światowych mainstreamowych wokalistek pop. A że wcale jej na tym nie zależy, to tylko powód do radości, dla tych, którzy lubią słuchać popu nie wstydząc się, że owego słuchają.
Kariera Sophie Ellis-Bextor, trzeba przyznać, jest trochę chimeryczna. W 2000 roku zanotowała gigantyczny strzał w postaci singla "Groovejet (If This Ain't Love)" Spillera, gdzie dograła wokale. Rok później trzeba było kupować repelenty zawierające DEET, żeby opędzić się od jej własnego już singla, "Murder on the Dancefloor". Wydawało się, że ma wszystko, żeby na wiele lat kazać innym popowym diwom wąchać za sobą pył: przeboje, niebanalną urodę, a wreszcie mocno zarysowaną "brytyjskość", którą z lekkością mogła się od konkurentek odróżniać. W dodatku sama pisała sobie większość muzyki.
Cały świat stał otworem, ale niekoniecznie tego właśnie nasza bohaterka chciała. Nie miała zamiaru ulegać presji świata, rynku i oczekiwań, czego dowodem było choćby odrzucenie zaproponowanej jej piosenki "I Just Can't Get You Outta My Head", którą uznała za... potwornie głupią. Jak wiemy, po ten "odrzut" (choć podzielam zdanie Zośki, że to piosenka tragicznie infantylna i irytująca) schyliła się chwilę później Kylie Minogue. Reszta jest historią. Tymczasem Bextor w tym czasie wolała uprawiać ambitniejszy, żeby nie powiedzieć "mroczniejszy" pop, nawet kosztem obiektywnego komercyjnego sukcesu, czego dowodem choćby jej przedostatnie nagranie, "Familia" (2016).
"Hana", co po japońsku oznacza "rozkwit", ale również "kwiat", to efekt jej podróży do Kraju Kwitnącej Wiśni, gdzie zastała ją pandemia, poważnie opóźniając ukazanie się albumu. Zdawałoby się, że skoro mamy do czynienia z kolejną pandemiczną płytą, "Hana" będzie jeszcze bardziej minorowa, niż poprzednie nagrania Bextor. Nic bardziej mylnego. To bardzo wyrównana mieszanka różnych barw i nastrojów, z sowizdrzalsko wręcz optymistycznymi piosenkami w rodzaju "Until the Wheels Fall off" czy "Breaking the Circle".
Jest też jednak miejsce na lodowaty wręcz chłód, jak choćby w otwierającym album "A Thousand Orchids" brzmiącym jak zwolnione nagranie Ladytron. Trop skandynawski, czy scandi-indie-electro potwierdza się zresztą na tej płycie niejednokrotnie, choćby w "Everything Is Sweet" czy "Beyond the Universe". Jest jednak miejsce i na świetną niemal akustyczną balladkę "Tokyo", i na mocno funkujące "Reflections", a wreszcie na dream popowe "He's a Dreamer".
Inna rzecz, że już sam wokal Bextor, bardzo charakterystyczny i jak zawsze trochę "odległy", takiego dream popowego feelingu dodaje właściwie całej płycie. Dodatkowe punkty za "Hearing in Colour" - to zdecydowanie najmocniejsza piosenka na tej płycie - i za "Broken Toy", będącą wręcz instruktażem, jak z piosenki przeznaczonej na bycie duszną, spotniałą pościelówą r'n'b zrobić jednak coś interesującego.
"Jest optymistyczny i popowy, ale zarazem jest również dosyć psychodeliczny i progresywny, pełen brzmień synth popowych" - zachwalała swój nowy album sama Bextor. Z tą psychodelią to bym nie przesadzał, jednak jeśli ktoś, kogo wiele razy widziano w roli stadionowej diwy, zamiast na wyświetleniach na Spotify i Youtube koncentruje się na takich aspektach swojej muzyki, możecie być pewni, że poniżej pewnego poziomu tak intelektualnego, jak i artystycznego nie zejdzie. I tak jest w tym przypadku. Bardzo równa, udana płyta, która czaruje konsekwencją i jakością, a nie dwoma-trzema fajerwerkami i bangerami w oceanie wypełniaczy.
Sophie Ellis-Bextor "Hana", Cooking Vinyl
7/10