Reklama

Snoop Dogg "BODR": Nigdy na smyczy [RECENZJA]

"Twardsze przetrwają, a wyginą te słabsze / Pomyśl, kto jest psem i czyj to jest zaprzęg" - rapował kiedyś nasz raper Mes. Trzydzieści lat po debiucie w "Deep Cover" Doktora Dre słyszymy, że Snoop Dogg nie tylko przetrwał, ale ma się świetnie. A do tego zaprzęg jest wyłącznie jego.

"Twardsze przetrwają, a wyginą te słabsze / Pomyśl, kto jest psem i czyj to jest zaprzęg" - rapował kiedyś nasz raper Mes. Trzydzieści lat po debiucie w "Deep Cover" Doktora Dre słyszymy, że Snoop Dogg nie tylko przetrwał, ale ma się świetnie. A do tego zaprzęg jest wyłącznie jego.
Snoop Dogg wydał album "BODR" /materiały prasowe

Kariera 50-letniego artysty z Kaliforni to nigdy nie były rurki z kremem. W życiu osobistym całe mnóstwo problemów związanych chociażby z posiadaniem - trawy, kokainy, broni i niedostatecznej ilości rozwagi, ale też słynna, obrapowana ze wszystkich stron sprawa o morderstwo. Artystycznie także perypetie - od zmiany wydawcy z gangstera Suge'a Knighta na szemranego króla kiczu Mastera P począwszy, na przemianach duchowych owocujących albumami reggae i gospel skończywszy. Sporo pułapek, okazji do nieszczęśliwego zakończenia.

Reklama

Calvin Broadus jakoś to przetrwał. Co więcej, nigdy nie miałem wrażenia, że dyskografia Snoopa tkwi na dłużej w impasie. Po słabszej pozycji szybko następowała lepsza, przydarzał się błysk podczas gościnnego występu, jakiś epicki live i status legendy nie był właściwie zagrożony. Ej, tak naprawdę to nawet ten rastafariański Snoop Lion nie był zły, a w każdym razie o niebo (dwa nieba) lepszy od rockowego Lil Wayne'a. Cieszymy się, że Nas przeżywa trzecią młodość i dobrze, bo rzeczywiście jest z czego. Choć tu w parze musi pójść konkluzja, że Snoop nigdy nie był stary, nie potrzebował reinstalowania systemu.

Nas jest zresztą na tej, dziewiętnastej w karierze, płycie kolegi po fachu. W udanym "Conflicted" bas pompuje krew, aranżacja narasta, a panowie stylowo rozgrywają rywalizację zachodniego i wschodniego wybrzeża, która kiedyś doprowadziła do rozlewu krwi największych, zaś dziś prowadzi do wniosku, że na Compton i Brooklynie czarni umierają tak samo.  

Snoopa odwiedza T.I. ze Sleepym Brownem, co owocuje pełnobrzmiącym nagraniem motywującym, gdzie delikatne latynoskie rytmy i chórek prowadzą do syntezatorowego hitu na tłustych bębnach, ale też nie brak pierwiastka kosmicznego, głębokiego, południowego oddechu. Krągłość przyspieszeń w wokalu DaBaby'ego w "Pop Pop" i jakość pisania Game'a w "Jersey in the Rafters" mogłyby wiązać się z ryzykiem usunięcia gospodarza w cień, niemniej tak się nie dzieje. Zawsze wiemy, czyj to album.

Z "BODR", odczytywanym jako "Bacc On Death Row", wiązało się ryzyko większe niż napompowane gośćmi dzieło zbiorowe bez odrobiny tożsamości. Krążek mógł stać się zaledwie ścieżką dźwiękową do wydarzenia, jakim jest powrót rzeczonej "celi śmierci", kultowej w latach 90. (za sprawą m.in. Snoopa, Dr. Dre, 2paca i Warrena G) wytwórni, obecnie własności bohatera tej recenzji. Mogliśmy utonąć w nostalgii. I od początku jest jej rzeczywiście sporo - piszczały jak na "Doggystyle", całe to radosne rapowanie w duchu "sticky-icky", upalony duch Rogera Troutmana unoszący się nad bitami. 

Kiedy DJ Battlecat, współpracownik z najdawniejszych lat, smaży "Coming back" i pojawia się znany z czarnej muzyki schemat "zawołania i odpowiedzi", talkbox, a sprężyste funky buja niczym fura z hydraulicznym zawieszeniem, to mamy wtedy wrażenie, że ten kawałek mógłby być np. na "All eyez on me" Shakura. Na potrzeby "Outside the box" (te dzwoneczki, ta modulacja głosu!) odkopano nawet jakiś wokal nieżyjącego Nate Dogga!

W nostalgii jednak nie toniemy, co najwyżej daje nam odpocząć i rekreacyjnie popływać. Snoop okazuje się biegły w syntezie "kiedyś" z "teraz". "Crip ya enthusiasm" ze swoim zawadiackim samplingiem to lata 90., ale raczej latynoski Nowy Jork i Beatnuts. Szatkowany hi-hatami, bombardowany przetworzonym samplem wokalnym "We don't gotta worry no more"Wizem Khalifą (zlewającym się ze Snoopem w całkiem fajną jedność) ma coś z ducha starego, soulowego Motown. 

"Doggystylin'" spod ręki Soopafly'a, kolejnego g-funkowego znajomego, żeni patos z perkusyjnym bałaganem. "Daddy" ma drillowy przeplot, plastikowe organy i autotune'a po brzegi, przy czym Snoop wchodzi sobie w to otoczenie jak do siebie, z nowym flow i wszystko mu się lepi jak w torbie na zielsko. Jezu, to naprawdę niesie. W "House I built" producent Hit-Boy sięgnął dla odmiany po mięciutkie bębny, cały bit elegancko wymościł, żeby raper mógł wtoczyć się ze swoimi podwójnymi rymami. I znowu nie można się do tego nie bujać.

Nie chcę kłamać, że "BODR" jest na miarę największych klasyków - tych z Doktorem Dre, i tych z Pharrellem. Nie będę ściemniać, że wszystkie numery są niezbędne i że każdy pomysł wypala (jakoś nie bawi mnie ten musical na koniec). Ale świetnie i bezproblemowo się tego słucha, Snoop jest "ultra smooth", rapuje z wyraźną lekkością, nie pięćdziesięcioletnim głosem i do tego wszystkiego chyba z prawdziwą przyjemnością. 

"Real record with real effort" - zachwala i nie ma w tym blagi, album wydaje się domknięty, z pomysłem, z klamrą, z gośćmi po coś. Tak jakby autor wiedział, że jest czas na spontan i czas na pracę. I że to praca na siebie i dla siebie. "Own it like I want it, that's 24-7 / me and my dawgs on the highway to heaven" - rymuje pan prezes, zielona eminencja. Grunt, że trochę tego nieba jest w stanie przychylić również nam.

Snoop Dogg "BODR", Death Row Records

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Snoop Dogg | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama