Recenzja Snoop Dogg "Bush": Tak brzmi biznes

Dłuży ci się czas? Nie zaszkodzi zabić go trochę z nowym Snoopem - przyjemną, zupełnie nieobowiązkową płytą sytych profesjonalistów.

"Bush" Snoop Dogga to przyjemna, zupełnie nieobowiązkowa płyta sytych profesjonalistów
"Bush" Snoop Dogga to przyjemna, zupełnie nieobowiązkowa płyta sytych profesjonalistów 

Jak to jest, że Snoop jeszcze niedawno był lwem (reggae'owe Snoop Lion), a teraz znowu jest psem (Dogg)? - pytają polscy fani. Cóż, gdyby mu się opłacało i wyczułby trend nosem, mógłby zostać nawet wielbłądem. Choć tu trzeba oddać sprawiedliwość, bo w tak zwanym międzyczasie trochę się jednak wydarzyło - na przykład znakomite "7 Days of Funk" z Dam-Funkiem. Najnowsze "Bush" nie dorasta tamtemu albumowi do pięt, co nie znaczy, że nie zrelaksuje.

"California Roll" stanowi bardzo udane rozpoczęcie płyty. To przyjemny numer z mięciutkim klawiszem i brzmieniami perkusji ze znakiem jakości Pharrella Williamsa, a więc ciekawszymi niż w zwykłym radiowym popie. Do tego dochodzi partia harmonijki ustnej i wokal wspomagający samego Steviego Wondera. Słodki refren szybko przykleja się do ucha i mimo że Snoop wydaje się gościem na krążku sygnowanym jego ksywką, to kiedy rzuca "'I'm not talking 'bout them fools / I'm talking 'bout me and you"  trudno się nie uśmiechnąć. Po dwóch następnych numerach wiadomo już jakie "Bush" będzie -  dalekie od r'n'b "California Roll", bliskie disco, funky i house'u,  z Daftpunkowymi gitarkami i syntezatorami czyniącymi kawałki choć trochę mniej oczywistymi.

Jeżeli ktoś uparł się  szukać tego Snoopa co kiedyś zmieniał rap-grę - a nie polecam, bo to naprawdę nie jest taka płyta - to "Peaches N Cream" wypada chyba najlepiej. Zamiast sklejonych naprędce czterech wersów o trawie jest tu porządna zwrotka, a i w aranżacji co nieco się dzieje. Rozczarowuje za to "I'm Ya Dogg". Rozmyty podkład z cięższym basem, perkusją potrafiącą przebiec przez głośniki, niezłymi chórkami wtopionymi w psychodeliczną (wersja dla bardzo początkujących) zawiesinę dźwiękową prowadzi do linijek o niebieskim Ferrari i wyścigu po trofeum ukryte między kobiecymi nogami. Cedzący słowa Kendrick Lamar i zblazowany Rick "słyszałeś to jakieś milion razy" Ross wydają się na siłę, o gospodarzu zapominamy zaś parę sekund po tym, jak skończy. Już lepiej posłuchać "Run Away", najdłuższego, najmniej oczywistego i popowego kawałka na płycie, ze swoją przestrzenią, grą detalem (rozsypujące się brzmienia dzwoneczków), jamowaniem pod koniec, a także względnie interesującym dwugłosem Stefani - Broadus. Na bicie Pharrella Gwen nigdy nie za dużo!

Jakie jeszcze jest "Bush"? Zupełnie nic nie zmienia - zarówno jeśli chodzi o pozycję artystyczną Snoopa, jak i tę Pharrella Williamsa.  Całe to gadanie drugiego z panów, o tym, że ta płyta to ósmy cud świata, rzecz lepsza od tego co sam niedawno zrobił,  to nic ponad kurtuazję czy raczej PR. Szczerze mówiąc, trudno znaleźć tu kompozycje tak chwytliwe i zgrabne, jak trzy pokazane wcześniej single z "So many pros" na czele. Z drugiej strony, jeśli resztę traktować jako wypełniacz, to życzyłbym wielu artystom takich "dopychaczy". Z tym poziomem muzykalności, z tym personelem (Pharellowi towarzyszy Chad Hugo z Neptunes, nie wymieniłem też jeszcze Charliego Wilsona i T.I.-a), chyba po prostu nie da się nagrać słabego longplaya. Ten jest nie do pogardzenia,  na parę niezobowiązujących letnich sesji.

Snoop Dogg "Bush", Sony

6/10


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas