Smith/Kotzen "Smith/Kotzen": Co robisz w piątek? Może pogramy w kanciapie? [RECENZJA]
Paweł Waliński
Gitarzyści Iron Maiden i Mr. Big/Winery Dogs połączyli siły i postanowili spiknąć się i poudawać, że oto są knajpianym zespołem blues n'heavy. Robią to z klasą, choć w sumie nie wiadomo, po co.
Jest takie żydowskie przekleństwo: "Życzę ci, żebyś miał wielki dom. A w nim sto pokoi. I żeby cię po wszystkich biała gorączka (żeby ocenzurować - red.) nosiła". Adriana Smitha zawsze nosiło. I to niewąsko. Przed dołączeniem do Iron Maiden liderował formacji Urchin, co oznacza "jeż morski".
A po odejściu od gigantów NWOBHM grał w - wymieńmy: ASAP, The Untouchables i Psycho Motel. Potem zszedł się z innym maidenowskim renegatem, to jest Brucem Dickinsonem na jego (bardzo udanych) solowych albumach. Wreszcie w 2012 wraz z Mikeem Goodmanem, wokalistą SikTh wydał płytę pod szyldem Primal Rock Rebellion. A więc nosiło go. Może dlatego w wolnym czasie wędkuje (sprawdźcie sobie jego wędkarsko-muzyczną autobiografię "Monsters of River and Rock")? Wiecie: ponoć wędkowanie uspokaja. Choć inne wrażenie odnieść można co najmniej od czasów pasty o ojcu wędkarzu. Ale to już inna historia.
Z Kotzenem podobnie. Też można przerzucać się przeróżnymi projektami, w których maczał swoje palce. Smith i Kotzen wszystko na tej płycie nagrali sami, jeśli pominąć trzy kawałki, w których na bębnach wspomaga ich Tal Bergman i jeden, gdzie za perkusją zasiadł sam Nicko McBrain. I ewidentnie taki właśnie charakter ma ich płyta - w założeniu miało to być kumplelskie jammowanie w kanciapie. Choć jeśli jammują tak dobrzy muzycy wiadomo, że od opcji trzy akordy, darcie mordy będzie daleko.
Stylistycznie panowie wzięli na warsztat bluesrocka gdzieś z okolic Aerosmith albo środkowego ZZ Top. I faktycznie, słysząc linie melodyczne bez uprzedzenia, można wpaść w potrzask sideł pułapki, że oto nie grają nam żaden Smith i Kotzen, ale to nowa produkcja czy to braci Gibbons, czy to złych chłopców z Bostonu.
Wszystko to bardzo fajne. Szczególnie jeśli jest się gitarowym abiturientem i chce się zobaczyć, jak to robią ludzie posiadający praktycznie boskiego skilla. Miło tez posłuchać Smitha w wydaniu luźniejszym, niż spięte harrisowskim reżimem riffowanie w Iron Maiden. Takie jego wydanie słyszeliśmy ostatnio bodaj kiedy potykał się gitarowo nie z Murrayem i Gersem, ale Royem Z na solowych nagraniach Dickinsona. Choć oczywiście tutaj zdecydowanie mniej ciężaru.
Jest też kilka numerów z refrenami, o napisanie których można byłoby posądzać wczesnego, czy środkowego Bryana Adamsa albo i nawet Ryana Adamsa, jak "Glory Road". Choć tu pokusiłbym się wręcz, że nie tylko przez tytuł można też kątem mózgu pomyśleć o Springsteenie.
Co zatem sprawia, że wcale nie jest to tak dobry album, jak wynikałoby z dodawania poszczególnych składników. Otóż w sumie... zwyczajnie brak charakteru i może naddatek tego programowego luzu i braku spiny. To jest rzecz owszem, bardzo przyjemna do słuchania, na niebywałym poziomie wykonawczym. Ale jednak w dużej mierze muzak. Rozłazi się po szwach, meandruje, jest jakby z definicji niedzisiejsze.
I nic w tym złego, jak już powiedziano chwilę temu: miało być coś w stylu rozluzowanego jammu w kanciapie? I to właśnie jest. Stawiamy ptaszka. Miały być pojedynki wioślarskie (nie wędkarskie)? Stawiamy ptaszka. Miała być kawalkada zręcznych riffów? Stawiamy ptaszka. Nie miało być nic więcej? Ponownie. Ja z kolei stawiam. Ale już nie ptaszka, ale dolary przeciw orzechom, że posłuchacie z uśmiechem pewnej satysfakcji, ale nie znajdziecie tu nic, po co chciałoby się wracać. Smith/Kotzen "Smith/Kotzen", Warner Music Poland
6/10