Sheryl Crow "Evolution": Płyta, której miało nie być i szkoda, że jest [RECENZJA]
Miało nie być, bo jeszcze chwilę temu Sheryl zapewniała, że wydany w 2019 roku, jedenasty w jej karierze album, "Threads", to ostatni, jaki wyjdzie spod jej ręki. Na szczęście dla zagorzałych fanów, skłamała.
I właściwie chyba tylko dla nich, bo "Evolution" przynosi może i w miarę koherentne, ale nieskończenie generyczne piosenki. Wedle własnych słów artystki, zmiana zdania co do wydania kolejnego albumu wynikała z tego, że zebrało jej się trochę piosenek "biorących się z siedzenia w ciszy i pisania z głębokiego miejsca w duszy".
Oczywiście takie wyznanie pięknie wygląda w notkach promocyjnych i w jakichś blurbach, jakie znajdujemy w sklepach internetowych. Tymczasem trudno oprzeć się wrażeniu, że w kategoriach damskiego songwritingu "Evolution" jest niemożliwie wysilone i nieciekawe, a artystki z pokrewnych szufladek - czy to mówimy o (alt-)country, czy to o (indie-/pop-)folku - uciekły Sheryl o co najmniej kilka długości.
Więc tak na płaszczyźnie bardziej folkowej, jak i tej bardziej popowej, znajdziemy całe tabuny twórczyń bardziej angażujących, proponujących ciekawsze rozwiązania brzmieniowe, czy wreszcie zwyczajnie piszących dużo lepsze piosenki.
Jest w brzmieniu Sheryl Crow, co sprawia - a nie zapominajmy o tym, jaką radiową rotację i ile platyn zdobywała w latach 90. - że kompletnie nie przystaje już do tak artystycznej, jak i komercyjnej rzeczywistości. To oczywiście nie musi być samo z siebie zarzutem. Przeciwnie, nierzadko może być atutem. Chodzenie w poprzek oczekiwań i mód to sama esencja rdzenia sedna szpiku istoty bycia artystą.
W tym przypadku nie jest to jednak ten casus. Crow nie dokonuje świadomej wolty przeciw trendom, ale zwyczajnie co chwila pokazuje, że wagonik odjechał, a ona została na peronie z przeogromną walizką pełną zupełnie niepotrzebnego bagażu i z proporczykiem z kampanii prezydenckiej Clintona w dłoni.
Nie wymawiam jej też średniej dosyć jakości wokalnej, bo przecież w tym gatunku nie każdy musi być diwą, ale po prostu wszystkie emocje, które dowozi nasza weteranka mają temperaturę pomidorowej z bemaru w barze mlecznym "Promyk" czy inne "Słoneczko". W kontraście z koleżankami,które potrafią rozerwać na strzępy serce, Crow może najwyżej podrażnić pazurem strupa na goleni.
Naprawdę, uczciwie starałem się znaleźć na tej płycie choć jedną pozycję udaną. Taką, która zapadnie człowiekowi w pamięć bez pomocy nachalnej promocji (której to pewnie też przy okazji "Evolution" nie będzie, przynajmniej po tej stronie oceanu).
Znalazłem raptem jedną i to też przy mocno zaniżonych wymaganiach - mianowicie utwór tytułowy. Bardzo nieudana, nieuzasadniona artystycznie płyta. Z czystym sercem radzę: unikajcie, na świecie (i w gatunku) jest tyle muzyki lepszej, że nie ma sensu tracić czasu.
Sheryl Crow "Evolution", TheValory Music Co.
4/10