Ryfa Ri & Panama "Elo Polo": Prawo jazdy [RECENZJA]
Czasem połączenie nawijania z bitem daje... cóż, gadkę na bicie. W wypadku Ryfy i Panamy otrzymujemy muzykę. Dziewczyna nie idzie na kompromisy w kwestii gustu, swojej kobiecości i potwierdza maksymę stosowaną dotychczas przy okazji raperów - że raperką to się jest, a nie bywa.
Żadnych wstępów, budowania napięcia, zaczynam od samych konkretów. "Elo Polo" to EP-ka szczecińskiej z urodzenia, warszawskiej z wychowania raperki Ryfy Ri. Nie będzie błędem określenie wydawnictwa mianem konceptualnego, bowiem bazuje w sporej mierze na alegorii porównującej Volkswagena Polo, wiernego, czterokołowego towarzysza artystki do mężczyzny - to wydaje się naciągane, ale kto próbował, ten wie, że damsko-męską relację prowadzi się czasem równie trudno jak chimeryczną furę.
Słowo Ryfy pływa w bitach Panamy, choć trafniejszym określeniem będzie to, że jest przez falę miękkich dźwięków opływane. Rządzi przestrzeń, gęsta soniczna zawiesina, leniwy marihuanowy groove. Producent przyprawia go organicznie, mnóstwem żywych akcentów ze wskazaniem na gitarę, której każde muśnięcie strony jest uwypuklone i celebrowane. To brzmienie niedzisiejsze, niekomercyjne zwłaszcza w wiecznie i niezdrowo pobudzonej, alkoholowo-amfetaminowej Polsce. Nic dziwnego, że "Elo polo" najlepiej prezentuje się w wersji lo-fi, ja słuchałem materiału zripowanego z kasety, połączonego skitami. I chciało mi się go zapętlać, kłaść głowę na tej poduszce.
Tu pewno pojawia się pytanie dlaczego zajmujemy się 23-minutowym, mocno limitowanym materiałem artystki, której całkiem sporo było przecież na dwóch wydanych w pod koniec zeszłego roku pozycjach jej macierzystego kolektywu WCK. No cóż, nie dlatego, że 2021 jest na razie rapowo słaby. I nie z powodu wspomnianych "Wuceków", pierwszych do przywracania hip hopu czasom trapu, drillu, pop-rapu. A w każdym razie nie tylko dlatego.
Otóż Ryfa jest wyjątkowa niezależnie od kontekstu i afiliacji. Absolutna większość kobiet rapujących w Polsce przed nią wydaje się wpisywać w role napisane im przez facetów, grać według męskich reguł. Gdy wychodzą na scenę, to z pełną świadomością, że będą surowo punktowane za każdy aspekt wyglądu i tym faktem przejęte, przez co wrażliwe na ataki trolli, stulejarzy i inceli. Zanim zaprzeczycie, pomyślcie tylko co czekałoby kobiecy odpowiednik młodego Bedoesa czy Przemka Fergusona.
Raperki wydają się nigdy nie być sobą do końca, działają w trybach. Z jednej strony hentai-rap - dobywające słodkiego głosu, celowo nawijające wyżej dziewczyny stylizujące się na dziewczynki, infantylne nawet w "dorosłych" tematach. A może zwłaszcza w nich? Na drugim biegunie laski brzmiące zupełnie jak typy, podświadomie kultywujące stereotyp męskiej gry, gdzie druga płeć przetrwa tylko jak się upodobni.
Pomiędzy zaledwie parę sensownych propozycji. W tym raperki gotowe piętnować syneczków mamusi, zarobasów i mentalnych sebiksów, ale nawet wtedy odgrywające zadziorne kokietki, o których wspomniani goście będą potem marzyć. Taki odpowiednik domin z pejczykiem. Albo panie zakładające sobie getta kobiecego rapu, skrzykujące się w grupy, by pośród poklepywań po plecach nawijać "dziewczyńskie" wersy o chłopakach, ciuchach, gotowaniu i kosmetykach. Wszystko to oczywiście dla słuchaczek, wiecie, od - tak, to okropne słowo - babeczek dla babeczek. Tylko tych odbiorczyń nie ma, bo słuchają facetów, dość by nie robić ze swojego rapu fanklubu wędkarzy, majsterkowiczów i odżywek białkowych.
Ryfa jest wolna od tego, rozluźniona, pewna siebie. Wreszcie jakoś gada do bitów, jakby miała gdzieś co wypada, czego od niej oczekują. Nie że wyniosła królowa, ale w gruncie rzeczy ziomalka, która z mordeczkami jara jointa wielkości rury do odkurzacza. Żadna harda suka pod koniec dnia wsuwająca na stópki papcie domatorki i wspaniałej matki. Żadna z tych "fascynujących", banalnie łączących przeciwieństwa konstrukcji z dykty, tylko Ania.
Ta łajdaczka powie ci bez wstydu o za dużej nóżce i swoich smrodkach. Nakreśli staromodnie literackie wersy "Piersi mam rubaszne kiedy kładę się na bok / jedna patrzy na New York, a druga na Ohio", po czym utknie obok podwórkowe "suko, jak mówię, to japa / zabieraj łapska z mojego gacha". Nie zabraknie ani zirytowanego feminizmu wyrażanego bez kompleksów dosadnym, nieowiniętym w bawełnę "siory staja na głowach, bo są k***a za mądre", ani też nutki nieśmiałości, szczypty niedomówienia sugerujących, żeby powstrzymać się z szufladkowaniem i oceną osoby, bo w ogóle jej nie znamy, wiemy, tyle ile z barwnej osobowości akurat chciała pokazać.
Fakt, że na tym wydawnictwie "wisdom" rymuje się z "pi**ą" jest symboliczny. Bo Ania nie ma "muszelki", do której po romantycznych rytuałach godowych przystępuje mąż w szlafroku. Ma właśnie "p***ę", którą wykorzystuje też dla przyjemności, bez zobowiązań i bez tych pokładów zbierającego się od pokoleń wstydu i pruderii obleśniejszej od fizjologii tak zniesmaczającej lamusów gotowych prędzej swoją partnerkę zdradzić niż skoczyć jej po tampony i opakowanie przeciwbólowych. I to ekshibicjonistyczne, a tak naprawdę głęboko ludzkie widzimisię nie czyni jej "k***ą", nie odbiera jej marzeń, subtelności i tak dalej. Strach w ilu głowach nie można tego u nas tego pogodzić. I Ryfa będzie je otwierać funkiem.
Wolność osobista połączona jest na szczęście harmonijną z pełną swobodą formy. Raperka potrafi rymować wolno i śpiewnie jak w "Poproszę polokainę", ale też hardkorowo i z nerwem (jak na laskę terminującą w ulicznym Diil Records przystało!) w "Polo-Cockcie". W "Polowaniu" nawijka bez trudu zmienia biegi, w "Gro$$-pol" bezczelnie pokazuje, że trap i autotune jej nie straszne. Umiejętności swoją drogą, ale Ryfa ma to, co nad Wisłą rzadkie u obojga płci rzadkie, a mianowicie vibe.
"Elo polo" należy cenić przede wszystkim za zespolenie wokalu z muzyką, "czarność" niewyuczalną w akademiach, hip hop łączący się w komórkach z tlenem jak hemoglobina. Jeżeli ktoś nie umie tego poczuć, to cóż, niech przynajmniej posłucha nieco sparafrazowanej rady Kendricka Lamara - Bitch, don't kill her vibe.
Ryfa Ri & Panama "Elo Polo", WCK
8/10