Rutyniarze bez natchnienia
Piotr Kowalczyk
Hot Chip "In Our Heads", EMI Music
Londyńscy electo-popowcy z medalową regularnością pływaka wszech czasów, Michaela Phelpsa raczą publiczność kolejnymi płytami: niemal dokładnie co dwa lata Hot Chip wydaje nowy album.
Teoretycznie powinniśmy być wniebowzięci, szczególnie wszyscy ci, którzy pamiętają furorę, jaką na parkietach robiły swego czasu "Ready for the Floor" czy "Boy From School". Czasem jednak może zamiast stawiać na wyrabianie normy warto poczekać na przypływ inspiracji? Wszystko, co znalazło się na "In Our Heads" już kiedyś bowiem w wykonaniu Hot Chip słyszeliśmy. Te same melodyczne zawijasy, podobne programowane rytmy, klawiszowe aranże, barwa głosu Alexisa Taylora i jego delikatny, niebieskooki soulowy zaśpiew jak u młodszego o 35 lat Bryana Ferry'ego.
Hot Chip brzmią jak fanowski band plagiatujący samych siebie, czasem z zazdrością spoglądający na innych klasyków brytyjskiego popu, New Order. Nawet polski Kamp!, spadkobiercy pokrewnego klimatu, wydają się być obecnie, przynajmniej w tej estetyce, zespołem ciekawszym i bardziej singlowym. "In Our Heads" brzmi jak produkcja rutyniarzy, znających swoje mocne strony, ale pozbawionych natchnienia. Na wysokości siódmego w zestawie, singlowego "Fluts" album zlewa się w jeden melodyjny, rozmarzony kawałek.
Płyta na pewno świetnie sprawdzi się jako wypełniacz mp3-kowych playlist dla wrażliwców. Powinna się też spodobać tym, którzy bardziej niż przebojowość i populistyczną intuicję, cenią kwestie czysto formalne - inteligentne aranże, zabawy akordami, drobne nawiązania do języka r&b i soft rocka. Brakuje mi w tym wszystkim jednak osobowości, momentu ryzyka. "In Our Heads" to krążek czysty, estetyczny i wygładzony. Jednocześnie kompletnie nieangażujący emocjonalnie.
Ciekaw więc jestem, jak nowy materiał Hot Chip zostanie przywitany za kilka dni na katowickim festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Nie zdziwiłbym się, gdyby jednak powtórzył się obrazek z polskich koncertów innych synth-popowych klasyków ostatniej dekady, Junior Boys: wystąpili u nas po premierze swojej chyba najgorszej płyty w dorobku i rozkojarzona publiczność czekała tylko na stare hity.
5/10