Rówieśnik Sierżanta Pieprza dał radę
Łukasz Dunaj
Porcupine Tree "The Incident", Roadrunner
Dla Porcupine Tree termin "rock progresywny" nie oznacza w istocie "regresywny". Steven Wilson - człowiek, któremu szkoda czas na sen, bo w tym czasie zdążyłby nagrać kolejną płytę - znowu dał radę.
Zasadnicza część dziesiątego albumu Jeżozwierzowego Drzewa to niemal godzinna suita, składająca się z 14 fragmentów, połączonych konceptualnym spoiwem. Trudno o bardziej drażniącą kliszę w kontekście rocka progresywnego, którego Porcupine Tree jest dla wielu najwybitniejszym obecnie przedstawicielem. Szkopuł w tym, że Steven Wilson z kolegami doskonale rozumie sens pojęcia "progresywny" i muzyka zespołu jest wciąż poszukująca i frapująca, mimo ewidentnych odwołań do skarbnicy gatunku z lat 70. ubiegłego wieku.
Steven Wilson, mimo 42 lat na karku, nie zamierza zwolnić tempa pracy. Na początku roku wydał doskonały album solowy "Insurgentes", teraz melduje się z podwójnym albumem swojej najważniejszej formacji, a w międzyczasie (czyli nie wiadomo dokładnie kiedy) aktywnie tworzy i nagrywa z projektami No-Man, Blackfield oraz ambientowo-dronowym Bass Communion, nie stroniąc przy tym od gościnnych przysług na płytach innych artystów.
"The Incident" nie robi jednak wrażenia stworzonego w celu wypełnienia kontraktowych zobowiązań. To wciąż pełnokrwista artystycznie propozycja zespołu w rozkwicie sił twórczych.
Tytułowy utwór-moloch składa się z kilku instrumentalnych interludiów, ascetycznych akustyczno-wokalnych miniatur i utworów, które w zasadzie można traktować, jako samoistne dzieła. Punktem kulminacyjnym jest z pewnością najdłuższy (suita w suicie?), bo niemal 12-minutowy "Time Flies", z autobiograficzną pierwszą linijką tekstu "Urodziłem się w 67 / Roku Sierżanta Pieprza i Are You Experienced?". To wybitnie progrockowa rzecz, z długaśną solówką gitarową, akustycznymi pasażami i wielowątkową narracją. Podobnie rzecz ma się z koronkowo tkanym finałem w postaci "I Drive The Hearse". Bardziej nowoczesne oblicze Porcupine Tree objawia się w dynamicznym "The Blind House", "Drawing The Line" z pełnym energii refrenem, a zwłaszcza w "The Incident", którego elektroniczna faktura może budzić skojarzenia z Nine Inch Nails, a pod koniec z obecnym obliczem Depeche Mode. Całe 55 minut to kalejdoskop muzycznych barw i odcieni, co dla dobrego rocka progresywnego powinno być oczywistą oczywistością.
Drugi krążek zawiera cztery dodatkowe utwory, niepowiązane koncepcyjnie z daniem głównym. Dominują w nich oniryczne klimaty, chociaż "Bonnie The Cat" potrafi zaintrygować niepokojącym nastrojem. Miły gest ze strony zespołu, ponieważ ostatnim razem odrzuty z sesji "Fear Of A Blank Planet" trzeba było kupować na oddzielnej epce "Nil Recurring".
8/10