Reklama

Rob Zombie "The Lunar Injection Kool Aid Eclipse Conspiracy": Szumi w szuwarach [RECENZJA]

Na swoim siódmym solowym albumie, Rob udowadnia, że ciężko jest nauczyć stare zombie nowych sztuczek.

Na swoim siódmym solowym albumie, Rob udowadnia, że ciężko jest nauczyć stare zombie nowych sztuczek.
Rob Zombie na okładce płyty "The Lunar Injection Kool Aid Eclipse Conspiracy" /

"Lubię wymyślać albumom tytuły, których nigdy nie słyszałeś, nawet jeśli są trudne do zapamiętania. Bo nic nie irytuje mnie bardziej, niż ten sam tytuł na kilku nagraniach. Myślę wtedy: 'Ej, ziom. Słów do dyspozycji jest przecież dużo'" - mówił Zombie w niedawnej serii wywiadów, które przeprowadzała z nim jego własna żona, Sheri Moon.

Brzmi fajnie, szkoda tylko, że przełożenie ma tylko na tytuł, a nie na faktyczną zawartość albumu. Chciałoby się powiedzieć: "Rob, ziom. Nut i brzmień do dyspozycji jest przecież dużo". Tymczasem nasz sympatyczny skądinąd bohater ugrzązł w obranej wcześniej konwencji na tyle, że na horyzoncie ni strzępka nadziei, że oto stanie się coś, co nie jest skrajnie przewidywalne, a co za tym idzie - nudne.

Reklama

Rozumiem argument, że każdy artysta ma prawo wybrać sobie określoną stylistykę i w niej trwać. Tak samo, jak każdy słuchacz ma prawo się ową stylistyką cieszyć i nie życzyć sobie przesadnych estetycznych wolt. Trudno jednak uciec wrażeniu, że Zombie ma ten swój stary zestaw klocków i zamiast pójść do sklepu i dokupić kilka innych, z uporem godnym lepszej sprawy przestawia stare, samemu próbując się oszukać, że wychodzi z tego jakakolwiek nowa jakość.

Więcej: podobnie robi na płaszczyźnie filmowej. "Dom tysiąca trupów" - świetne, soczyste, doskonałe rozrywkowo, podszyte pastiszem. "Bękarty diabła"? Te same klocki ustawione odrobinę inaczej i efekt najwyżej przeciętny. "3 z piekła"? Tego już praktycznie nie dało się oglądać. A kiedy klocki się zmieniają - jak w inspirowanych Argento i Polańskim "Władcach Salem" - to nawet kiedy metoda układania jest jakoś podobna, więcej jednak tej jakości dodanej.

Drugim problemem "The Lunar Injection" jest też to, że to zwyczajnie słabo napisana płyta. Na dobrą sprawę brniemy w nierozróżnialnym mule/magmie/szuwarach (niepotrzebne skreślić), czasem tylko trafiając na coś, co się w tym krajobrazie wyróżnia. W tym przypadku będzie to country'owe (choć również nieudane, bo najwyżej heheszkowe) "18th Century Cannibals", ładne, liryczne, choć pozostawione jakby bez finalnego stempla czyniącego z owego pełnoprawną piosenkę "Too Much Talked of Metamorphosis", bardzo dobre, bluesowe, korespondujące z przedostatnim i ostatnim Mansonem (a więc i Depeche Mode z okresu "Songs") "Boom-Boom-Boom" czy wreszcie zamykające album, hymniczne "Crow Killer Blues".

I jasne, że można próbować tego albumu bronić powołując się na wszechobecny groove, bo ten faktycznie jest wszechobecny. Z tym, że za każdym razem na to samo kopyto i nawet w sprzyjających okolicznościach, to jest na jakieś metalowo-gotycko-industrialno-EBM-owej potupaji, po co najmniej przyzwoitym spożyciu, ciężko byłoby znieść więcej niż jeden taki strzał. W tych estetycznych okolicach jest wręcz nadpodaż rzeczy lepszych, od Skinny Puppy, po klasyki Ministry. Albo chociażby "Hellbilly Deluxe" samego zainteresowanego z nieśmiertelnym "Dragulą". Wtedy klocki wydawały się o niebo (piekło?) świeższe. Teraz to już, niestety, taki sam schabowy czwarty dzień z rzędu. Żebyś Robie choć surówkę podał inną...

Rob Zombie "The Lunar Injection Kool Aid Eclipse Conspiracy", Mystic

5/10


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Rob Zombie | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy