Recenzja The Prodigy "The Day Is My Enemy": ...bo po zmroku zmarszczki mniej widać

Paweł Waliński

The Prodigy bez pomocy ministra Siemoniaka dokonują mobilizacji. Idą na front walczyć z błahą muzyką elektroniczną. Biorą jednak karabin po dziadku.

Lis-przechera z okładki nie oszuka nikogo, że "The Day Is My Enemy" jest czymś innym, niż przekładaniem w kółko tych samych, starych, klocków
Lis-przechera z okładki nie oszuka nikogo, że "The Day Is My Enemy" jest czymś innym, niż przekładaniem w kółko tych samych, starych, klocków 

Lider całego zamieszania, to jest Liam Howlett, z rosnącą frustracją słuchał tego, co dzieje się obecnie w muzyce elektronicznej. Tutoriale na Youtubie, to jak przy jednoczesnym spadku jakości upowszechniła się didżejska profesja, to że zobaczył jakiegoś didżeja, który macha przy konsolecie łapami na niby, bo cały set idzie z empetrójki... Postanowił więc ponownie stać się mesjaszem elektro i pokazać światu, jak to się robi. Godna pochwały postawa. Szczególnie, jeśli jest się doświadczonym muzykiem, a nie młodocianym buntownikiem.

Sęk w tym, że by świat ocalić, albo odmienić, trzeba mieć na to metodę. Mieć do zaoferowania coś, czego nie mają inni, jakiś błyskotliwy patent na rzeczywistość, blueprinty silnika na wodę, pomysł na perpetuum mobile do samodzielnego montażu w domu. Howlett nie ma niczego z tych rzeczy. Owszem, "The Day Is My Enemy" to prawdopodobnie najcięższa płyta w dorobku formacji. I ciężko jej odmówić siły rażenia, punkowego paradygmatu (nawet jeśli glany Howlett zakłada bardzo cynicznie). Problem w tym, że ciężko krytykować zastaną kondycję electro, a jednocześnie proponować jako panaceum własne rozwiązania, które świeże były dwie dekady temu.

Dziwi mnie odrobinę, że Prodigy zauważyli miałkość hedonistycznej i pozbawionej artyzmu muzyki elektronicznej spod znaku "Ibizy", a jednocześnie nie zauważyli, że dwadzieścia lat temu sami walczyli o możliwość takiego hedonizmu. Dziwi, że znają współczesną elektronikę na tyle, by ją krytykować, a jakby kompletnie nie byli świadomi istnienia takiej sceny, jak choćby aggrotech (a ta ukonstytuowała się w II połowie lat 90., więc ciężko mówić że to novum). W efekcie dostajemy coś, jakby rzeczony aggrotech poprzetykać momentami klasyczną motoryką jungle. Jest brudno, straszno, miejsko, fabrycznie, postindustrialnie - napyskować muzycznie panowie nadal potrafią. Ale nie ma ani kuszącej, zwyrodniałej magii "Firestartera", czy "Breathe", czy radochy pierwszych nagrań. Jest za to dosyć siermiężna muzyka, która pasowałaby na co cięższe elektro-gotyckie dyskoteki organizowane przy okazji Wave Gotik Treffen w połowie klubów Lipska.

Uśmiechy do przeszłości, jak do rzeczonego happy hardcore'a, ale i 8-bitu w takim choćby "Wild Frontier" są fajne. Trochę jak palimpsest dla starszych słuchaczy. Jest dużo przestrzeni, jest duża zręczność w nadawaniu formy swojemu zagniewaniu, ale i lis-przechera z okładki nie oszuka nikogo, że "The Day Is My Enemy" jest czymś innym, niż przekładaniem w kółko tych samych, starych, klocków. Słucha się tego nadal przyjemnie. Rozbudza się tęsknota za młodością - jurną i durną, kiedy na wszelakie robactwo, zapuszczone pokoje i straszne miny w teledyskach formacji patrzyło się jednocześnie z obrzydzeniem i fascynacją. Ale chyba tylko tyle. Howlett postanowił być mesjaszem, Chrystusem, odkupić elektronikę. Tyle, że przy takim materiale, mimo że się o to dopomina, nikt nie będzie go chciał krzyżować. Taki peszek.

The Prodigy "The Day Is My Enemy", Mystic

5/10


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas