Recenzja Simply Red "Big Love": Ciągnie wilka do lasu
Paweł Waliński
Nie wytrzymał za długo Hucknall na emeryturze. A że wszystko związane z comebackiem działało na zasadzie niespodzianki, fani są pewnie wniebowzięci.
I prawdopodobnie tylko oni, ale o tym za chwilę. Póki co przypomnijmy: sześć lat temu, w 2009 roku, Hucknall niespodziewanie ogłosił, że znudził się już 25-letnią karierą Simply Red. Nic to, że zespół sprzedał 50 milionów płyt - ileż można robić to samo? No i grupa pożegnała się z fanami trasą, "kaniec filma". Tymczasem w listopadzie ubiegłego roku Simply Red ogłosili, że zejdą się na trasę, by świętować trzydziestą rocznicę powstania, natomiast w kwietniu roku bieżącego zapowiedzieli nową płytę. No i owa jest. Dlaczego jednak od razu zaznaczyłem, że "Big Love" to płyta raczej wyłącznie dla fanów? Dlatego, że przy całym uroku takiego blue eyed soulu, brakuje na niej songów takich, jak "Something Got Me Started", czy "Stars". Co zupełnie nie zmienia faktu, że nagranie to solidne jak jasna cholera. Niewybitne, ale solidne.
Startuje funkującym i znakomitym do tańca "Shine on". Funk, ocierając się o disco, utrzymuje się również w "Daydreaming", ale to akurat zniżka jakościowa, którą doskonale przełamuje utwór tytułowy, noszący w sobie wszelkie znamiona fascynacji dorobkiem Bee Gees - podobna melodyka, podobnie prowadzona fraza. Nawet te chórki. Nie jest to może numer na poziomie "How Deep Is Your Love" wspomnianych, ale na pewno kawał dobrej roboty. Pochód akordowy pierwsza klasa. Fajnie brzmi ciągnięty smykami orkiestralny pop "The Ghost of Love" przypominający odrobinę dorobek Trenta D'Arby. "Love Wonders" ma miły nowofalowy vibe, brzmiąc gdzieś w okolicy "Come Undone" Duranów (choć do owego się nie umywa). Wzrusza autobiograficzny "Dad". Jest tu czego słuchać. A zarazem...
A zarazem płycie koniecznie trzeba się rozsłuchać. Nie porywa od pierwszych dźwięków i - jak już wspomniałem - wielkich hitów tu nie ma. Stadionów nie rozbuja. I choć Hucknall przyznawał, że chciałby nagrać album taki, jak "Stars", pewnie zdaje sobie sprawę, że takich rzeczy nie robi się uprzednio sobie to zaplanowawszy. Następna sprawa, że dla kogoś nie rozsmakowanego w niuansach momentami podpatrzonych choćby u późnego Roxy Music - a takich na tej płycie mnóstwo, "Big Love" może okazać się jedną wielką nudą a'la hotelowa poczekalnia, albo winda w drapaczu chmur w Dubaju. Szczęśliwie, mimo rzeczonych 50 milionów sprzedanych płyt, Simply Red nigdy nie byli nachalni. Nigdy nie atakowali z pawalczy, lodówek, składzików na węgiel, pokojów z akcesoriami bdsm. Więc po "Big Love" rękę wyciągnie prawdopodobnie wytrawny słuchacz popu, albo stary fan. I wszystko się zgadza. I nic złego jeśli mimo wcześniejszego zakończenia kariery, wydadzą jeszcze kilka płyt. To w ich przypadku nie jakieś histeryczne niezdecydowanie, tylko chęć, żeby jeszcze trochę pofunkować.
Simply Red "Big Love", Warner Music Poland6/10