Recenzja Scorpions "Return to Forever": Autopilot prowadzi donikąd

"Najlepsze dopiero nadejdzie" - tak kończył się album "Sting in the Tail", który miał być pożegnalnym w dorobku Scorpions. Niestety, nim nie został.

Okładka albumu "Return To Forever" grupy Scorpions
Okładka albumu "Return To Forever" grupy Scorpions 

"Sting in the Tail" (2010 r.) można było śmiało postawić na jednej półce obok klasycznych pozycji Scorpions z lat 80. Całość zgrabnie podsumowywała działalność ekipy z Hanoweru, która w dobrym stylu weszła w piątą dekadę obecności na scenie. Muzycy zgodnie deklarowali, że po zakończeniu trasy, z podniesionym czołem, udadzą się na zasłużoną emeryturę. Okazało się jednak, że ciągnie wilka do lasu. A że trzeba było jakoś uzasadnić złamanie danego słowa (najwierniejsi fani i tak się ucieszą, ale łatka "skoku na kasę" jednak uwiera), to rockmani zmajstrowali nowy album i ogłosili obchody 50-lecia.

Początkowo "Return to Forever" miał być oparty na niewykorzystanych pomysłach sprzed lat i skierowany do zagorzałych sympatyków. Szybko okazało się, że materiał rozrósł się do wymiarów regularnego wydawnictwa (podstawowa wersja zawiera 12 utworów, w sumie nagrano aż 19 na różne wydania). Mam wrażenie, że Rudolf Schenker z kolegami zrobiłby lepiej, gdyby te szkice jednak zostawił w spokoju w szufladzie. O ile "Sting in the Tail" przynosił sporą dawkę porządnej hardrockowej energii, to na jego następcy kąśliwych riffów trzeba się już mocno naszukać. Niektóre utwory ("Rock My Car", "All for One", "Hard Rockin' the Place") brzmią, jakby zostały zagrane na autopilocie. Nie jesteśmy w żadnym "Oku cyklonu" ("Eye of the Storm" to tytuł jednego z utworów, w dodatku to dość standardowa balladka), w naszą stronę wieje raptem leciutki wietrzyk.

Niemcom (z polsko-amerykańską sekcją rytmiczną: Pawłem Mąciwodą i Jamesem Kottakiem) nie pomagają bynajmniej Szwedzi Mikael Nord Andersson i Martin Hansen, którzy produkowali także "Sting in the Tail". Brzmienie zostało jeszcze bardziej wypolerowane, kanty równiutko poprzycinane, co szczególnie słyszalne jest w partiach perkusji. Ta dwójka podsunęła zespołowi kilka pomysłów na kompozycje, tak się jednak składa, że to oni (współ)odpowiadają za najsłabsze numery. Na plus z całej płyty wyróżniają się "We Built This House" (chwytliwe partie gitar; za sprawą refrenu utwór ma szansę mocno zaistnieć w koncertowej setliście) i "Catch Your Luck and Play" (w końcu jakieś ciekawsze solo gitarowe).

Do średniego poziomu dostrajają się ballady, z których przecież Scorpionsi słynęli. To że drugiego "Wind of Change" tu nie ma, jest dość oczywiste, ale taki "House of Cards" nudzi niemiłosiernie, a kończący podstawową wersję "Gypsy Life" w zasadzie powtarza większość patentów tego numeru (gitara akustyczna w tle, średnie tempo, dramatycznie podniosły klimat). Część rockowych dinozaurów już dawno zorientowała się, że do odgrywania klasyków na koncertach wcale nie trzeba sobie zawracać głowy nowymi piosenkami, szczególnie, że można niektórych fanów odstraszyć. Najwyraźniej Scorpionsi nie przerobili tej lekcji.

Scorpions "Return to Forever", Sony Music

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas