Recenzja Paul Young "Good Thing": Smutna historia
Paweł Waliński
Los go w ostatnich latach nie rozpieszczał i, sądząc po tym jak brzmi "Good Thing", w tej kwestii raczej nic się nie zmieni.
Kiedyś był idolem nastolatek, a jego single okupowały szczyty list przebojów. Że były to covery, to inna sprawa, ale "Whenever I Lay My Hat" (Marvin Gaye), "Everytime You Go Away" (Hall & Oates), czy "Come Back and Stay" (Jack Lee) znali wszyscy fani popu i blue eyed soulu pod każdą szerokością geograficzną, a Paul Young patrzył z plakatów na niezliczone wzdychające do niego młode fanki. Rozkochiwał dziewczęta swoim głębokim, ciepłym jak spod kolana głosem. Potem prawdopodobnie uwierzył zbyt mocno w swoją własną wielkość i zamiast skoncentrować się na nagrywaniu dobrych płyt, podejmował praktycznie same złe artystycznie decyzje, ogrywając wszystkie możliwe celebryckie przedsięwzięcia i brylując w telewizjach śniadaniowych. I pokarało, kariera Younga załamała się jak tafla lodu pod grubym dzieckiem.
Dodatkowo stracił fortunę na fatalnych inwestycjach w nieruchomości, jego długoletnie małżeństwo rozsypało się, a on sam skończył pracując w restauracji eks-żony. Na domiar złego, osiem lat temu, jego forma wokalna była tak słaba, że podczas koncertu w Derby's Assemble Room dwustu fanów wyszło z sali komentując, że to prędzej poziom prowincjonalnego karaoke, niż występ profesjonalisty. Brzmi to wszystko jak kompilacja wszystkich nieszczęść świata, co? I "Good Thing" wcale nie jest powrotem do formy, prędzej kolejnym nieszczęściem do youngowskiej kolekcji.
Paul Young wziął się na "Good Thing" za coverowanie soulowych standardów z Memphis. Za podobne klimaty łapał się już na swojej poprzedniej studyjnej płycie, "Rock Swings" (2006 r.), wtedy z lepszym jednak nieco skutkiem. Bo "Good Thing" to zbiorek dziesięciu nieodróżnialnych od siebie standardzików, zaaranżowanych i odegranych może i profesjonalnie, ale na jedno kopyto, nad którymi unosi się zmęczony, niedomagający kompletnie wokal Younga.
Blues i soul mogą się dziś wydawać muzyką wyjątkowo starczą. Ale i tak klasyczne granie można podać z feelingiem i powerem, że nogi same rwą się jeśli nie do tańca, to do tupania, czego dowodem choćby ostatni album Eltona Johna. U Younga, mimo wysiłku chórzystek, niezłego akompaniamentu, magii zwyczajnie nie ma. Bo sam ją zarzyna, jęcząc jakby nie w studiu nagraniowym był, a na izbie przyjęć z atakiem kolki. Smutne to, bo nie ma we mnie śladu niechęci do Younga. Przeciwnie, jak większość z nas, uwielbiam historie o spektakularnych powrotach z dna, znad krawędzi, z ławki rezerwowych. Bo takowe krzepią serce, dają nadzieję, uspokajają człowieka, że kiedy powinie mu się noga, jest zawsze kolejna szansa. "Good Thing" zdecydowanie nie jest taką historią. Niestety.
Paul Young "Good Thing", New State/Warner Music Poland
3/10