Recenzja niXes "niXes": Psychodeliczny kosmos
Jeszcze kilka lat temu Ania Rusowicz starała się przywrócić big-bit do łask z tak dobrym skutkiem, że pewnie sama była zaskoczona skalą sukcesu swojego debiutanckiego albumu. Dzisiaj artystka ponownie czerpie z retro-kultury, tym razem kierując się w stronę hippisowskiego rocka psychodelicznego. I znowu czyni to bezbłędnie.
Ania Rusowicz, mimo wielkiego talentu i naturalnej smykałki do staroszkolnych klimatów, stała się trochę więźniem własnego stylu. Stąd też niXes pierwotnie miało zostać wydane anonimowo i jeszcze kilka tygodni przed samą premierą płyty personalia osób zaangażowanych w powstawanie albumu były obiektem spekulacji. Ostatecznie z tego pomysłu do pewnego stopnia zrezygnowano, choć snuto całkiem trafne domysły.
A na tropy można było wpaść: w końcu Ania Rusowicz zdradzała nieraz zainteresowanie hipisowskimi klimatami. Jasne, pewnie każdy pomyśli tu o koncercie na Przystanku Woodstock w 2015, którego zapis został następnie wydany pod wiele mówiącą nazwą "Flower Power". Ale przecież pierwsze wyraźne znaki można było dostrzec już na albumie "Genesis".
Problem jest zasadniczo jeden: niXes to zupełnie inna para butów zupełnie odcinająca się od tego, co serwowała artystka na swoich dwóch solowych krążkach. I mowa tu nie tylko o tym, że Ania Rusowicz prowadzi swoje partie w zupełnie inny sposób, pozbywając się zupełnie bigbitowej, gardłowej maniery, a w zamian oferuje łagodniejszą, wręcz soul-rockową ekspresję, która - co tu dużo ukrywać - jest dla ucha zwyczajnie przyjemniejsza. Podobnie, w przeciwieństwie do poprzednich płyt Rusowicz, nie uświadczymy tu ani słowa po polsku.
To sprawia, że gdzieś w trakcie odsłuchu zupełnie ucieka wrażenie, że nie mamy do czynienia z nową twarzą i dzięki temu da się pomyśleć o niXes jako absolutnym debiucie, zgodnie z wolą samej autorki. Nie przeszkadza w tym nawet fakt, że utwory na album pomagał napisać Kuba Galiński znany chociażby ze sprawowania pieczy nad albumami Hey czy Ani Dąbrowskiej. Takich klimatów wszak jeszcze nie eksplorował. Co w takim razie otrzymaliśmy?
Przystanek Woodstock: Kolorowy koncert Ani Rusowicz
Łatwo podskórnie poczuć związek między niXes a będącym aktualnie na fali australijskim zespołem Tame Impala. Z jednej strony słychać bowiem to nawiązywanie do psychodelii lat 60. i 70. owocujące nieco przytłumionymi, odpływającymi w pogłosach przesterowanymi gitarami, wyjątkowo rozbudowane instrumentarium oraz nie mniej skomplikowanymi, często wręcz zaskakującymi aranżacjami.
Konia z rzędem temu, kto w trakcie odsłuchów nie będzie widział przed oczyma całej rewii kreskówkowych, tęczowych barw, z którymi tak kojarzony był wówczas nurt. Z drugiej: mamy też elementy elektroniczne, na które na aż taką skalę w czasach ruchów hippisowskich nie można było liczyć. Mimo to nie są one wykorzystywane na tyle, aby oskarżać niXes o podążanie w stronę współczesności. Do tego dochodzi najwyrazistszy element wspólny - cudownie matowe, "rozbryzgujące się" wręcz brzmienie.
A jak same kompozycje? "Hole in the Universe" urzeka już od samego początku, kiedy to piszczące syntezatory skrzyżowane z (prawdopodobnie) Rhodesem natrafiają na soczystą partię rytmiczną z położonym na tym wszystkim onirycznym wokalem, aby niespodziewanie przeobrazić się w klasyczną formę piosenkową. Kiedy zaś kompozycja w drugiej połowie nabiera elementów space rockowych, wyciąganych przez podróżujące syntezatory i pogłosy na klawiszach, już wiadomo, że obcujemy z pieczołowicie przygotowanym albumem, w którym dbano o absolutnie każdy szczegół. "In the Middle of the Rainbow" od początku podróżuje w kosmicznych tonach (przysłuchajcie się jak gitary wchodzą na klawisze w intrze - toż to Spacemen 3 pełną klasą!) i eksploduje w melodyjnie wykrzykującym refrenie.
Przystępność? Proszę bardzo: otrzymujemy najbardziej popowy na płycie utwór "Circles", któremu mniej skomplikowana formuła nie przeszkadza w przenoszeniu człowieka kilka tysięcy kilometrów nad Ziemią. A to wszystko za pomocą zabawy pogłosami, budującymi przestrzenność całego utworu, a także tymi niepozornymi, ale w rzeczywistości niesamowicie tworzącymi klimat to schodzącymi, to wchodzącymi klawiszami oraz partią gitary basowej o wyrazistym środku, cudownie wypełniającym przestrzeń utworu.
Bardzo zaskakuje "Summer Waves", który przechodzi od klasycznego podejścia do rocka psychodelicznego z lekką nutą Beach Boysów w harmoniach wokalnych do niespodziewanej wariacji na temat... akustycznej wersji chillwave'u. Brawo!
To nie wszystko, gdyż otrzymujemy tu jeszcze chociażby hardrockowe z początku "Exorcism", które zdradza inspiracje Led Zeppelin, po czym niespodziewanie ucieka w retro-romantyczne klimaty podlane romantycznym wzrokiem, o który moglibyśmy oskarżyć swego czasu kompozytorów Lany Del Rey. Albo niesamowicie masywne i dynamiczne "Galaxy Sounds", bawiące się próbami uporządkowania hałasu w harmonie. "Paper Plane" stanowi niby odbicie od reszty albumu, bo wchodzi już w rejony brzmienia lat 80., ale jednocześnie to rzecz wysmakowana, wyrosła bardziej z wyrafinowania późnego Roxy Music i Japan niż takiej sceny disco.
Ania Rusowicz przyzwyczaiła nas do wysokiego poziomu swojej muzyki - w przypadku jej najnowszego projektu nie jest inaczej. Z czystym sumieniem wystawiam 9, zaznaczając w tym miejscu, że jeżeli chodzi o polską muzykę, mamy do czynienia ze ścisłą czołówką tego roku. Dajcie się porwać temu psychodelicznemu kosmosowi, bo za kilka lat każdy muzyczny wariat będzie mówił, że "niXes" wstyd nie znać.
niXes "niXes", Wydawnictwo Agora
9/10