Recenzja Nelly Furtado "The Ride": Sensowny kac
Iśka Marchwica
To nie złośliwość czy przytyk. Nelly Furtado sama powiedziała, że "The Ride" to jej album na kaca. A może "album kacowy"? W każdym razie Nelly dojrzała, zdmuchnęła z siebie dyskotekowy pył, starła ślady lepkich rączek wszystkich producentów, którzy mieli na nią "jakiś pomysł" i postawiła na samą siebie. Nic dziwnego, że pierwszą piosenką, jaką artystka napisała do nowego albumu był "Phoenix". Jest w jej historii i brzmieniu nowego albumu coś z historii odradzającego się z popiołów Feniksa.
Krótki, dość dziwaczny, ale w pewien sposób poruszający film zapowiadający "The Ride" pokazuje nam nowe oblicze Nelly Furtado. Artystka nie jest już ani gwiazdką pop, ani seksownym dodatkiem do Justina Timberlake'a i Timbalanda, ale ukształtowaną, pewną siebie kobietą. W ciągu kilku minut dowiadujemy się o Nelly więcej niż być może przez całą jej karierę.
"Będę kontrolować swoje ciało i pozwolę mu się rozrosnąć tak, jak sama chcę!" - mówi ze wzruszeniem artystka, otwarcie przyznając się tym samym do problemów z akceptacją swojego ciała, ale też swojej osoby. "Nazwałam album 'Jazda', bo jest taki jak życie, jest taką jazdą. Ma swoje wzloty i upadki, jest okropny i piękny, wzruszający i przeszywający. Chodzi o to, że jeśli jesteś sobą, jeśli pozostaniesz w zgodzie z sobą, będziesz w stanie przetrwać te jazdy" - mówi Nelly w filmie zapowiadającym album.
Nie bez znaczenia jest, że "The Ride: short film" ma formę dziwacznego, źle zmontowanego domowego filmu. Jest poszarpany, ma zły dźwięk, wygląda czasem paskudnie i ciężko zrozumieć, o co w nim chodzi. To jednak idealne dopełnienie albumu - prawdziwego, poszarpanego i w kilku momentach naprawdę niedobrego. Nelly Furtado chyba chciała nagrać płytę o sobie i dla siebie, zupełnie inną od doskonale wyprodukowanych projektów ze światowej sławy muzykami, inną od płyt z początku kariery, którymi podbiła listy przebojów i na chwilę zabłysła jako perfekcyjnie piękna gwiazdeczka. Wizerunek Furtado przy "The Ride" to pewna siebie, zbliżająca się do 40. kobieta o nieco smutnym spojrzeniu i wygodnej fryzurze, która nie boi się mówić o tym, co spowodowało zmarszczki na jej twarzy i wpłynęło na zmianę wyglądu całej sylwetki.
Nie trzeba jednak oglądać filmu zapowiadającego "The Ride", żeby wyczuć prawdę i szczerość w najnowszym albumie Kanadyjki. Od pierwszych dźwięków "Cold Hard Truth" jest szorstko i bezkompromisowo. Nelly odważnie wchodzi w świat popu ubrudzonego cięższą elektroniką i świetnie się w tym odnajduje. Sięga po trudne niskie rejestry i bawi się swoim słodkim wokalem w "Flatline", doprowadzając go na granice skrzeczącego krzyku w "Live".
Utworów, jak "Paris" czy "Sticks and Stones" nie powstydziłoby się Goldfrapp i jest w nowym albumie Furtado coś z najlepszych płyt electropopowych mistrzów. Nelly śpiewa odważnie na tle wykrzywionych elektronicznie melodii, dźwięków imitujących syreny, strzały, ale też rockowej ogłuszającej perkusji i gitarowych riffów. Ten brud ratuje końcówkę albumu - po serii dość nijakich i pastelowych ballad, Nelly serwuje nam groźne, skrzypiące i psychodeliczne "Right Road", po którym ukojenie daje przepiękny "Phoenix". To najlepsza ballada z całego zestawienia - eteryczna, odbijająca się echem, wyciszona i skupiona na temacie utworu - na odradzającym się Feniksie.
Tak, jak uprzedzała w swoim filmie Nelly Furtado, "The Ride" to życiowe jazdy. Piosenki zebrane przez artystkę są świetne i fatalne, przepiękne i paskudne, odrzucają swoim ostrym brzmieniem i przykuwają uwagę transowym rytmem, drażnią płaskim głosem Nelly i zachwycają jej wyzwolonym, swobodnym sposobem śpiewania. "The Ride" być może nie jest krokiem milowym dla gatunku electropopu czy alterpopu, ale bez wątpienia to wielki krok dla Nelly Furtado.
Nelly Furtado "The Ride", Warner Music Poland
7/10
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***