Recenzja Mike Oldfield "Return to Ommadawn": Odtwórczy mistrz
Jesteś fanem "Ommadawn" Mike'a Oldfielda? Świetnie - to album dla ciebie. Lubisz "Ommadawn", ale bardziej cię ciekawi, czym mógłby zaskoczyć cię tym razem brytyjski muzyk? Cóż, nie masz czego tu szukać.
Wśród fanów Mike'a Oldfielda wciąż można doszukać się pewnego konfliktu. Bo w końcu co jest opus magnum muzyka? Czy debiutanckie "Tubular Bells", ukazujące go jako zdolnego multiinstrumentalistę, czy też zdecydowanie bardziej dopracowane "Ommadawn", które jednak nie było aż takim powiewem świeżości jak debiut muzyka (pomijając wyjątkową wówczas na niego krótką kompozycję piosenkową)? Kiedy "Dzwony rurowe" brytyjski muzyk przerobił na milion sposób, nagrywał sequele, wersje orkiestralne i prezentował na scenie nawet po 40 latach od premiery, tak "Ommadawn" zdawało się zostawać gdzieś w przeszłości. Aż do teraz.
Nie ukrywam: bałem się tego albumu. Już sama nazwa "Return to Ommadawn" wręcz narzucała się ze swoim odcinaniem kuponów. A było to posunięcie dość ryzykowne, ponieważ ostatnie dokonania nie należały może do wybitnych, ale jednocześnie Oldfield pozwalał sobie na nich na pewne redefinicje - ba, przecież takowymi były nawet kolejne części "Tubular Bells". Wyjątkowo prezentował się album z remiksami, "Tubular Beats" z 2013 roku, na którym znalazło się miejsce na olśniewający numer "Never Too Far", korespondujący z iście islandzkimi klimatami. Szczypta starego dobrego Oldfielda pomieszanego z IDM-em w rozumieniu múm czy Husky Rescue? Szkoda, że poprzestano tylko na jednej kompozycji.
"Return to Ommadawn" jest bowiem powtórką. I to powtórką wręcz dosłowną, a przez to bardzo bezpieczną. Oczywiście istnieją pewne różnice z oryginalnym albumem. Ot, chociażby Oldfield ponownie postanowił nagrać wszystkie instrumenty samodzielnie. I cóż, na tym się zatrzymujemy, wszak sequel "Ommadawn" faktycznie brzmi jak dalszy ciąg dzieła z lat 70.
Muzyk zahacza o te same motywy, pojawiają się podobne progresje, utwory rozwijają się i przechodzą w niemal w dokładnie ten sam sposób, co na krążku z 1975 roku. Jeżeli coś może wprowadzić nieco cięższy klimat, zostaje przykryte, aby przypadkiem nie zaburzyć poczucia intymności i/lub zadumy. Nawet gdy wprowadzamy elementy etniczne takie jak tabla (lub - jak wolicie - afrykańskie bębny), z czasem pojawia się trącący nieco patosem fortepian czy płacząca za straconymi dniami gitara, wybrzmiewająca wraz z podniosłymi padami. A wszystko obija się na końcu i tak o flet oraz gitarę hiszpańską.
Druga część albumu jeszcze bardziej zmierza w strony kontemplacyjnego new age, chociaż trzeba przyznać, że momenty, gdy melodyjność schodzi na tło na rzecz klimatu kompozycji oddziałują tu wyjątkowo dobrze. Pod warunkiem, że nie zaczynają wchodzić w senność, co też się zdarza.
Dodatkowo trudno dopatrzeć się tu jakiegoś w pełni świadomego poczucia budowania kompozycji, dążenia do celu, co jak na osobę tak zasłużoną jak Oldfield, niewątpliwie jest zaskakujące. Kompozycje zbudowane są z "klocków", które w ramach jednego segmentu - jakby na przekór własnemu dziedzictwu - mogłyby być dowolnie poprzestawiane ze sobą, a utwory nic by na tym nie straciły.
Obiektywnie rzecz mówiąc "Return to Ommadawn" nie jest wcale aż takim złym albumem, ale syndrom "to już było" ciągnie się nad nim niczym problem smogu nad Krakowem. Z drugiej strony, tak właśnie miało być - to miała być niemal dokładna powtórka ze stylistyki Oldfielda z lat 70. A gdyby ktoś ukradkiem podpisał ten album jako pochodzący z tamtych lat, byłbym w stanie uwierzyć. I nie wątpię, że największym fanom mistrza krążek ten się spodoba, gdyż otrzymują oni dokładnie to, za czym tęsknili. Tylko trudno nie mieć wrażenia, że to oglądanie się za siebie jest niepotrzebne, gdy w ciągu kilku ostatnich lat Oldfield pokazał, że mógłby zrobić spokojny wyskok w przód i to bez specjalnego wysiłku. Cóż, jego sprawa - mogę tylko ubolewać, bo przy okazji sam wolę już sobie wrócić do oryginału niż dostawać przetrawione już wielokrotnie danie.
Mike Oldfield "Return to Ommadawn", Universal
4/10