Recenzja MaRina "On My Way": Idealny produkt eksportowy
Nawet jeżeli patrzycie na Marinę Łuczenko-Szczęsną głównie jako żonę znanego bramkarza, po przesłuchaniu "On My Way" dostrzeżecie w jej muzycznym alter-ego popową piosenkarkę z prawdziwego zdarzenia. Ba, wręcz idealny mainstreamowy produkt eksportowy.
Polski pop trawi wiele problemów, a ckliwy charakter, płaskie brzmienie oraz wrażenie powielania na okrągło tych samych, rozrzewnionych patentów na sporej części albumów przypisanych do tego gatunku, to tylko wierzchołek góry lodowej. Od czasu do czasu pojawiają się też artyści, którzy postanawiają przełamać schematy dominujące rodzimą muzykę popularną. I aż boli, gdy zazwyczaj przez chęć niezależności twórczej, wdrożenia nowych pomysłów od razu lądują w bardziej alternatywnych szufladkach. Bo czy Julia Marcell w gruncie rzeczy nie jest artystką popową? Czy Natalię Nykiel część słuchaczy i krytyków nie chce wsadzać na siłę na półkę z napisem "muzyka alternatywna"? No właśnie.
Można to też zrobić inaczej: poświęcić na nagranie płyty kilka lat, zaprosić współpracowników, którzy są w stanie zapewnić produkcję na światowym poziomie, a do tego w realizacji celu nie pozwalać sobie na żadne kompromisy, chociażby dzięki strategii "bycia sobie sterem, żeglarzem, okrętem". Tak właśnie zrobiła MaRina, która nie jest natchnioną artystką wchłaniającą każdy gram powietrza jak najdelikatniej, aby tylko go nie zranić, a popową piosenkarką świadomą swojej roli, pozbawioną jednak strachu przed ryzykiem.
Dzięki jej podejściu dostajemy płytę bardzo przystępną, ale ambitną. I tej ambicji nie uwiera nawet fakt, że nikt nie dostrzeże tu elementów muzyki alternatywnej. Na "On My Way" chodziło wszak o stworzenie spójnego, klimatycznego krążka, na którym bas ma wchodzić w żołądek, stopa, werble i hi-haty łamać kark (nawet gdy całość toczy się powoli), a wokal musi skutecznie dynamizować całość. Niezbyt skomplikowana filozofia, prawda?
Co więc otrzymaliśmy? W trakcie słuchania momentalnie do uszu trafia fakt - co niestety jest przykrą diagnozą dla naszej mainstreamowej sceny i sporą zaletą dzieła MaRiny - że mamy do czynienia z pozycją nieskażoną mankamentami marudztwa, jakie lubi zawisnąć nad polskim popem. I ja wiem, że podkreślanie pracy nad albumem w Wielkiej Brytanii może wam wydawać się trochę taką marketingową kliszą. Jednak w przypadku chęci tworzenia utworów w oparciu o światowe trendy, co byłoby lepszym wyborem, jeżeli nie praca z osobami, które te trendy dyktują?
Na dodatek, kiedy MaRina wybiera już współpracowników z naszego podwórka, zwykle są to osoby mocno nakierowane na zachodnie brzmienia. Duit może być wam szerzej znany ze współpracy z Dawidem Podsiadłą oraz z dostarczenia najlepszego bitu na ostatnim albumie Taco Hemingwaya (i kto wie, czy nie w ogóle najlepszej rzeczy, pod którą Taco udało się kiedykolwiek zarapować), ale to producent o wiele bardziej uniwersalny. Tu rzuca cudownie przestrzenne, wolne, oparte na ciężkim basie "I Do", którego zadymiony klimat chętnie ucieszy osoby zgłębiające kilka lat temu temat cloud rapu.
Rafał Malicki rozpoczyna "Sin" we współczesnym EDM-owym klimacie, by niespodziewanie rzucić nas w wir... deep house'owych rytmów. Za "Takin' Ya Rock" odpowiada duet producencki Plan B, który może przesadził miejscami z "pompowaniem" kompozycji za pomocą kompresji side-chain, przez co burzy jej płynność. Za to trudno odmówić muzykom umiejętności skutecznego wejścia w klubowe buty.
A całość zaczyna się przecież niepozornie, bo napisane wespół z Jamesem Arthurem "Lay My Body Down" wchodzi z fortepianem i romantycznymi partiami wokalnymi, które składają się na mieszankę korespondującą z ostatnią pozycją The XX (szczególnie w mostku!). Ostatecznie jednak całe budowane napięcie mogło skutecznie wybuchnąć w "parkietowym" dropie. Nie można zapomnieć też o przyciągającym "Hiding in the Water", miło kojarzącym się z dokonaniami FKA Twigs.
Miło czaruje śpiew MaRiny - to wokal z gatunku delikatnych, które może nie imponują specjalnie skalą, ale liczne zabiegi ze zmianą charakteru śpiewu wprowadzają przyjemną różnorodność. Wokalistka potrafi wejść bardziej dziewczęco jak w refrenie "Flesh and Bone", wdrożyć w śpiew więcej kobiecości (refren w "How Dare You") czy wręcz intymności ("I Do"), a nawet wykazać inklinacje dancehallowo-rihannowe ("Takin' Ya Rock Out"). I w każdej odsłonie prezentuje się bardzo dobrze: ba, rzekłbym, że śpiew to jeden z mocniejszych elementów "On My Way".
By nie było aż tak słodko, mamy elementy nieco odstające: tytułowy utwór, udostępniony półtora roku temu, w porównaniu do pozostałych numerów wypada mniej wyraziście i w refrenie wyrzuca z siebie o wiele mniej mocy, niż zapewne planowała autorka. Tak jakby faktycznie był tworzony dużo wcześniej od reszty zawartości. Trudno też przekonać mi się do balladowego "Flesh and Bone", które mimo przyjemnej partii wokalnej i ogólnej poprawności, niczym w zasadzie nie zaskakuje.
Z tym, że absolutnie nic nie zmienia faktu, że "On My Way" to naprawdę spore zaskoczenie. Wiadomo, że nie przekona każdego, szczególnie tych, którzy mają uprzedzenia do wokalistki. Ale spróbujcie chociaż na chwilę zapomnieć o tym, że o Marinie Łuczenko-Szczęsnej czytacie od czasu do czasu w prasie plotkarskiej i posłuchajcie muzyki. Choćbyście zaprzeczali, zapierali się z całych sił, to poważnie: "On My Way" to jedna z lepszych popowych płyt, jakie ostatnimi czasy trafiły na nasz rynek.
MaRina "On My Way", e-Muzyka
8/10