Recenzja Korn "The Serenity of Suffering": Ciężej i lepiej
Niektórzy postawili już na Korn krzyżyk, widząc w ich ostatnich poczynaniach podążanie za modą. A tu proszę: muzycy wydają album, który nie tylko jest najcięższą pozycją grupy od wielu, wielu lat, ale również najlepszą.
Niedawno znajomy z redakcji zwrócił uwagę na bezsensowność stwierdzenia "powrócili z nowym albumem", bo przecież gdzie w międzyczasie byli? Jednak w przypadku Korna można z czystym sumieniem powiedzieć, że faktycznie jest to powrót - konkretniej, powrót do korzeni.
Owszem, dzięki "The Paradigm Shift" muzycy nieco odbili od dość nieudanego eksperymentu, jakim było "The Path of Totality" i w końcu byli w stanie znaleźć właściwe proporcje między gitarami a elektroniką. Jednak to "The Serenity of Suffering" zdaje się być tym albumem, na który od lat czekali fani amerykańskiej grupy.
Jonathan Davis i spółka zrezygnowali bowiem niemal zupełnie z elementów elektronicznych. Jeżeli gdzieś już się takowe pojawiają to w formie smaczku, stanowiącego zaledwie procent kompozycji. W "A Different World" z Coreyem Taylorem (tak, tym ze Slipknota) przytłumiona, downtempowa perkusja służy zaledwie jako tło do zwrotek, by później ustępować przesterowanym gitarom i ciężkim bębnom z krótko, acz dosadnie wybrzmiewającą stopą. A i tak trzeba zwrócić uwagę na to, że ta pojawiająca się w kilku chwilach elektronika jest bardzo subtelna - szczególnie w porównaniu do agresywnego dubstepu, jakim karmiono nas na "The Path of Totality".
Ba, zdradzę wam więcej: chociaż okładka mogłaby sugerować nawiązania do "Issues", najnowszy krążek Korna to najcięższa pozycja zespołu od czasów "Life is Peachy". Tak, drugiej płyty, wydanej w 1998 roku! Jednocześnie muzycy odchodzą od nu-metalowych inklinacji, podążając w stronę alternatywnego metalu spod znaku Slipknot, Soulfly czy Sepultury, a nawet A Perfect Circle. Nie oznacza to, że nie doświadczycie zupełnie skreczy ("Not in Line") albo fragmentów niemal rapowanych ("Black is the Soul"). Ale przecież "Die Yet Another Life" mogłoby spokojnie pojawić się w repertuarze ostatniej z wymienionych wyżej grup, "The Hating" brzmi jak zaginiony utwór z "Iowa" albo "Vol 3: (The Sublimial Verses)", a w "Insane" pojawia się cząstka tego specyficznego szaleństwa, charakterystycznego dla grup Maxa Cavalery.
A poza tym, powiedzcie tak szczerze, czy spodziewalibyście, że na najnowszym albumie napotkacie na growl Davisa? A owszem, taki pojawia się chociażby w "Everything Falls Apart" czy "Black is the Soul" i nakazuje zastanawiać się, dlaczego lider Korna korzysta z tej techniki tak rzadko, skoro opanował ją tak doskonale. Aż prosi się o oparcie całego wokalu na tym sposobie prowadzenia głosu - może w przyszłości?
Oczywiście można pomarudzić, że w album z czasem wkrada się monotonia, kompozycje zlewają się ze sobą i w gruncie rzeczy trudno je nazwać odkrywczymi. A i tak w kategorii "największe zaskoczenie 2016" najnowszy album Korn może walczyć o zaszczytne miejsce na podium. Bo to zwyczajnie dobry album jest. Z kolei jeżeli jesteście fanami starszych pozycji amerykańskiej grupy, uwierzcie - będziecie wniebowzięci. Tylko co mają zrobić osoby, które pokochały Korn za eksperymenty z dubstepem?
Korn "The Serenity of Suffering", Warner Music Poland
7/10