Recenzja Kim Wilde "Here Come The Aliens": Czy was też obserwują ufoki?

Paweł Waliński

Jeśli genezą płyty jest pojawienie się tajemniczych gości z kosmosu w ogródku z tyłu domu i nie jest to płyta Misfits, to wiedzcie, że coś się dzieje.

Okładka płyty "Here Come The Aliens" Kim Wilde
Okładka płyty "Here Come The Aliens" Kim Wilde 

Historia zaczyna się w 1998 roku. To wtedy Kim Wilde, będąc w ciąży z pierwszym dzieckiem, Harrym Tristanem, postanowiła wrócić do swojej dziecięcej pasji ogrodniczej i stworzyć ogród dla mającego przyjść na świat potomka. Zaliczyła więc kurs ogrodnictwa w Capel Manor (później brała też udział w telewizyjnym show "Better Gardens" i napisała dwie książki na temat ogrodów). Gdyby nie ten fakt, pewnie nie doszłoby do kolejnych wydarzeń w tym tajemniczym ciągu, a mianowicie do tego, że w 2009 roku, nad jej przydomowym ogródkiem w Hertfordshire, za chmurą, pojawiło się dziwaczne czerwone światło.

Kim, wedle własnych słów, piła wtedy wino. Ile owego wypiła, nie wiadomo, natomiast podejrzany czerwony blask zaczął się przesuwać z godziny jedenastej na pierwszą. Zszokowana artystka zawołała do ogródka męża i razem obserwowali, jak przez kilka minut niesamowite zjawisko śmiga na niebie w tę i we w tę. Kiedy rzekome UFO się poruszało, czuć było ruch powietrza. Było jednak absolutnie cicho. Nie ma to jak pozaziemskie tłumiki.

Wilde uznała, że to znakomity temat, by poruszyć go na nowym albumie, gdzie z nadzieją śpiewa, że może ufoki uratują nas od apokalipsy. Przylecą na dłużej, zachłysną się pięknem Ziemi i wbrew katastroficznym wizjom z filmów pokroju "Marsjanie atakują" i piosenek Misfits, będą łagodni jak baranki, kompletnie nie mając żadnych kolonizacyjnych planów. Wilde do powyższego dodała reminiscencję z 1969 roku, kiedy oglądała lądowanie na Księżycu i... powstał pierwszy numer z albumu, to jest "1969".

Muzycznie na jakiś tam szacunek zasługuje fakt, że Wilde kompletnie nie ma zamiaru ścigać się ani z modą, ani z własną metryką. Nie i tyle.

Numery są napisane w starym dobrym popowym stylu, zdradzającym pretensje do Japan czy Duran Duran. Nie bolą w ucho prostactwem, ale i nie pieszczą owego szczególną przebojowością. Wielkiej sztuki tu nie znajdziecie, czeka was za to pierwszorzędna szkółka tego, jak nagrywać zręczne ejtisowe numerki. I wcale nie tylko popowe, bo takie "Cyber.Nation.War" w gitarach i chórkach to się wręcz o power metal ociera. Myślisz: "Therion jakiś!", a to Kim Wilde. Warto po "Here Come the Aliens" sięgnąć, jeśli macie sentyment do ejtisów. Bo to płyta w tej kategorii rzetelna i tyle. Ani więcej, ani mniej.

"Martwiłam się, że [obcy - red.] przeteleportuje mnie do siebie i do końca życia będę musiała mu śpiewać 'Kids in America'" - mówiła Wilde w wywiadzie dla "Timesa".

Ta koszmarna wizja na szczęście ma niewielkie szanse spełnienia. Nowa płyta jest wystarczająco fajna, żeby ufoki poprosiły również o coś innego niż jej największy przebój.

Kim Wilde "Here Come the Aliens", Mystic

6/10

Kim Wilde na scenie w sierpniu 2017 r.Pete Doherty/Photoshot/Retna/Avalon.redReporter


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas