Recenzja Doda "Dorota": Przepoczwarzenie
Paweł Waliński
Doda zmienia wizerunek. Z rozrabiary i skandalistki pragnie stać się dojrzałą i stateczną artystką. Trudne zadanie, prawda? I chwilowo dla niej samej zbyt trudne.
Prywatnie lubię Dodę. W morzu obłych, mdłych i wiecznie kretyńsko uśmiechniętych rzekomych lub nie gwiazdek polskiej sceny muzycznej, Rabczewska była niczym niesforny krabik, który, kiedy mu zaleźć za skórę, to i uszczypnąć potrafi. A to chlapnęła coś procesowego w wywiadzie, a to miała ciężki wieczór w mediach społecznościowych i kogoś obraziła.
Doda: 30 zdjęć na 30. urodziny
Kolorowa Dorota jest. Rozumiem jednak, że metryka goni i Rabczewska postanowiła w końcu dorosnąć. Nie, żebym wyrzucał artystce wiek, szczególnie że przecież wcale niezaawansowany. Po prostu szanuję fakt, że będąc ode mnie o dziewięć dni młodszą się na owo dorastanie zdecydowała. Ja nie mogę się do tego zebrać od ponad dekady. Dorastanie w przypadku Dody polegać ma na dowiedzeniu, że poza skandalami, epatowaniem seksualnością i ciętym językiem, stać ją na nagrywanie muzyki czyniącej z niej artystkę z krwi i kości (i ponoć bez silikonu).
Doda wzięła więc na warsztat covery. Covery piosenek, które ponoć kochała jej babcia, Pelagia. Zrobiła to w towarzystwie orkiestry i doprawiła dwiema premierowymi kompozycjami. Brzmi to w teorii świetnie, choć rzeczywistość dowodzi, że orkiestra to miecz wyjątkowo obosieczny i równie często jak przeciwnika, idzie nim ukrzywdzić samego siebie zamiast powagi przydając sobie pustego zadęcia. "Dorota" idzie niebezpieczną drogą pomiędzy jednym a drugim, bo niekiedy faktycznie wszystko hula tu jak trzeba - szczególnie w partiach co bardziej przywołujących tradycje polskiej wokalistyki jazzowej - niekiedy jednak aranżacje są tak wobec wokalu Dody cofnięte, że brzmi to wszystko jak jakieś nie do końca poważne karaoke.
Na trackliście, jak wspomniałem, prawie same covery. Wybory to dla mnie osobiście dziwne, choć kimże jestem, by dyskutować z gustem babci Pelagii? Rozumiem na przykład wybór "Niech żyje bal" (posłuchaj!), które Rabczewska ośpiewuje przy każdej okazji już od wielu lat. Rozumiem wybór choć nie do końca rozumiem zawartą na albumie wersję. Wokalnie nieznośnie manieryczną i jednoznacznie gorszą od oryginału, o co nietrudno, bo ścigać się w tym numerze z Rodowicz, to jak wyjść z kacem na ring z Tysonem w jego najlepszych latach.
Okazuje się też, że przy odrobinie dobrej woli i wspomnianej maniery można dorżnąć nawet takie "I'm with You" Avril Lavigne (sprawdź!). Ale wypada też oddać sprawiedliwość: "Krakowski Spleen" Maanamu przetrwał tu lepiej, niż na ostatniej płycie Glacy (choć tam użyty był tylko fragment), a "Stan pogody" Anny Jurksztowicz zyskał sobie zupełnie nowe życie.
Nieźle Doda poradziła sobie z "Ale jestem" Anny Marii Jopek i "Sign of the Times" Harry'ego Stylesa (czy babcia Pelagia serio była fanką kolesia z One Direction?). Bardzo poprawnie brzmi "Na strunach szyn", choć poprawnie to stosunkowo mało w kraju, gdzie śpiewających znakomicie ludzi jest zatrzęsienie i walka trwa nie o rzemieślniczą jakość wokalistyki, a o jej merytoryczną zawartość. Poprawnie w tym wypadku to również (znowu): mało manierycznie.
Bo jak warunków głosowych Dodzie nikt nie odmawia, tak elementy charakterystyczne jej śpiewania momentami mogą powodować rozstrój perystaltyki jelit. I obawę o życie jej samej, bo w "Wrecking Ball" Miley Cyrus Rabczewska doznaje chyba jakichś zaburzeń mięśni krtani i słuchacz truchleje, czy artystka przeżyła nagranie i nie udusiła się aby gdzieś w zimnej samotności studyjnego pomieszczenia do nagrywania wokali.
Premierowe utwory z kolei... Nie bardzo jest sens o nich pisać, bo to typowe wypełniacze. A to za mało, by prorokować na przyszłość w temacie drogi i dalszego rozwoju Dody. Póki co jest bezpiecznie, grzecznie i w efekcie raczej nudno. Niczego nowego się nie dowiadujemy. Niczym nie jesteśmy zaskoczeni. Rośnie wrażenie, że na tę płytę nie było szczególnego pomysłu. Ot, została wydana zgodnie z ponurymi zasadami rynku muzycznego, który każe muzykom w miarę regularnie o sobie przypominać, by utrzymać głowę powyżej poziomu wody. A w zalewie produkcji najwyżej średniego poziomu, to jednak trochę mało.
Przy całej mojej sympatii do Rabczewskiej, albo nam Dorota niedługo wyda coś naprawdę dobrego, a przynajmniej naprawdę zaskakującego, albo za jakiś czas częściej będziemy się z nią spotykać w ramach festynu z okazji święta kiszonej kapusty w Michniowie, niż na deskach poważnych muzycznych sen naszego kraju. Czego ani sobie, ani artystce w żadnym wypadku nie życzymy.
Doda "Dorota", Wydawnictwo Agora
4/10