Recenzja Carly Rae Jepsen "Dedicated": Jak wyciągać wnioski po talent show
Telewizyjne programy na potęgę kreują kolejne bohaterki. Najczęściej sezonowe, gwiazdy jednego, sztucznie napompowanego przeboju. Są też takie artystki, którym udział w talent show i nośny singel zwyczajnie pomogły i pozwoliły realizować wizję.
Talent show... Udział we wszystkich tego typu inicjatywach wcale nie musi kończyć się pośpiesznie nagrywanymi płytami oraz piosenkami pisanymi na kolanie, często z góry przygotowanymi przez naczelnych songwriterów wielkiej wytwórni. Nie musi to być również artystyczna katastrofa. Potwierdza to kilka wyjątków, wśród których jedną z najjaśniejszych gwiazd jest Carly Rae Jepsen. I nie wydaje się, żeby jej blask miał nagle zniknąć.
Malutka Carly Rae Jepsen
Po występie w jednej z kanadyjskich wersji "Idola", szybko wydany, ociekający folkiem "Tug of War" nie był dobrym materiałem. Na rehabilitację trzeba było trochę poczekać, ale było warto, bo EP-ka "Curiosity" i longplay "Kiss" zaoferowały nie tylko genialny w swojej prostocie singel "Call Me Maybe", ale i masę dobrego, tanecznego popu.
Prostych, ale strasznie chwytliwych utworów, które pozwoliły spojrzeć na nieśmiałą wokalistkę zupełnie inaczej - na artystkę, której nie jest potrzebne silenie się na alternatywę i "ważne" treści. Jej do szczęścia wystarczą nieprzekombinowane, uniwersalne piosenki.
I tak samo jest teraz - Carly Rae Jepsen po czterech latach wraca z nową płytą. Równie przebojową, co świetnie przyjęty poprzednik "Emotion", ale bardziej ambitną, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Kanadyjka dostarczyła kilkanaście piosenek o miłości i relacjach. Takich, które są perfekcyjnym przykładem dobrego popu inspirowanego najlepszymi. Na "Dedicated" doskonale słychać echa twórczości takich pionierów jak Giorgio Moroder, Prince, Chic, ABBA i Bee Gees. A to nie wszystko.
Tych kilkanaście utworów udowadnia, że prosta i nieprzekombinowana muzyka może imponować, być świeża i nie jest bezmyślną kalką prosto z muzycznego taśmociągu. Ciągle można się odnosić do inspiracji, a z wieloma utworami jest podobny casus, co z "Get Lucky" Daft Punk. Pokazują, jak dobrze połączyć stare z nowym. Udowadniają to m.in. namaszczony aurą Nile'a Rodgersa "Julien" i genialny "Want You In My Room", którego specyficzna kompozycja łączy echa disco i gitarowego, popowego grania sprzed trzech dekad. A jak dodamy do tego tekst, w którym Carly otwarcie mówi, co mogłaby robić ze swoim partnerem, to mamy prosty przepis na pozbycie się łatki grzecznej dziewczyny z sąsiedztwa.
"Dedicated" to jednak nie tylko inspiracje. To również wszystko, co najlepsze we współczesnym popie. I to nie tym, którego głównym zadaniem jest umilanie czasu zwiedzającym galerie handlowe. Pełno tu hooków, pościelowych klimatów i chwytliwych melodii. "Happy Not Knowing" czy "Too Much" to jedne z najlepszych radiowych piosenek ostatnich miesięcy, ciężko też cokolwiek zarzucić uspokajającym "Everything He Needs". Purystom musi się podobać "I'll Be Your Girl", którego końcówka zaskakuje samplami z instrumentów dętych.
Jasne, że są tutaj też przeciętne utwory, jak niezbyt pasujący do reszty "Right Words Wrong Time" czy oparty na tandetnym pianinie "The Sound". "Dedicated" w żaden sposób nie odkrywa muzyki na nowo, bo nie ma w tym żadnego sensu. Rozwija wcześniej znane patenty, hołduje klasyce i oferuje zestaw kilkunastu numerów, których naturalny groove sprawia, że chce się tańczyć lub spokojnie usiąść w fotelu. Niby zadanie jest proste, ale... nie każdy to potrafi. Tak samo, jak porzucić łatkę autorki jednego przeboju.
Carly Rae Jepsen "Dedicated", Universal
8/10