Rag'n'Bone Man "Life by Misadventure": Syndrom drugiej płyty [RECENZJA]

Nagranie drugiej płyty bywa nie lada wyzwaniem. Szczególnie jeżeli debiut był albumem mocno nagradzanym. Niestety, Rag'n'Bone Man nie udźwignął zadania nagrania następcy "Human".

Rag'n'Bone Man na okładce płyty "Life by Misadventure"
Rag'n'Bone Man na okładce płyty "Life by Misadventure" 

Kiedy w 2016 r. Rag'n'Bone Man pokazał się utworem "Human" (będącym tytułową piosenką z jego debiutu z 2017) świat zupełnie oszalał na punkcie Brytyczyka. Wrażliwiec o potężnej prezencji śpiewał jakby pół życia spędził na bluesowych jamach, przeżył dwa razy więcej niż wskazywałby jego wiek, a jednocześnie chętnie wplatał w to wszystko elementy rapowe, przez co całość brzmiała zaskakująco nowocześnie. Przy jego drugiej płycie postanowił zmienić brzmienie, postawić na inne inspiracje i cóż, nie wyszło to najlepiej.

Oczywiście "Life by Misadventure" jest płytą technicznie świetnie zaśpiewaną. Rag'n'Bone Man ma bowiem swoją tubalną barwę i kawał warsztatu. Kiedy zresztą rozpoczyna album, w "Fireflies" wchodzi jakby był głosem z wykopanych gdzieś bluesowych taśm. To działa i zapowiada bardzo ciekawe, przyjemne doświadczenie.

Tylko z biegiem płyty okazuje się, że przez nietrafione decyzje, jakie zaszły w trakcie nagrywania albumu, Rag'n'Bone Man ma aktualnie do zaoferowania mniej niż wcześniej. Inspiracje bluesem czy rapem zostały odsunięte na bok na rzecz utworów idących w stronę popu, rocka czy country. A w ślad za tym poszła nijakość.

Znaczna część utworów to proste ballady z gitarą lub fortepianem grającym w tle. Niestety, z melodiami, które ani specjalnie nie dają się zapamiętać, ani odróżniać od siebie. Jako odrębne utwory funkcjonują jeszcze w miarę dobrze: "Anywhere Away from Here" z P!nk czy "Fall in Love Again" wchodzą na poziomie wokalnym w tony, które faktycznie potrafią poruszyć.

Szybko jednak okazje się, że w kontekście całości "Life by Misadventure" te ballady zlewają się ze sobą. Są do siebie dość podobne, a miks nie pozwala się przebić melodiom, których jedyne zadanie to stanowienie tła dla Rag'n'Bone Mana. I wiem, że wokalista potrafi zdominować swoim głosem piosenkę, jednak piosenka ostatecznie ma być piosenką, a nie pokazem możliwości.

Na dodatek gospodarz stara się być nieustannie intensywny: czy to wchodząc w smutną manierę, czy niemal krzykliwą. Na "Human" oddechu, luzu i neutralności było o wiele więcej, co ostatecznie nieźle kontrastowało te bardziej emocjonalne momenty (kto pamięta, gdy wokalista postanowił zarapować?). "Life by Misadventure" przez brak przeciwwagi jest natomiast na dłuższą metę zwyczajnie męczące.

Wychodząc poza ballady: dobrze sprawdza się takie folkowe "Alone", które nawiązuje brzmieniem i rozwiązaniami kompozycyjnymi do twórczości Justina Vernona z Bon Iver. Niezbyt trafionym pomysłem jest za to wsadzenie Rag'n'Bone Mana w rolę wykonawcy stadionowego rocka. A tak właśnie brzmią "All You Ever Wanted" oraz "Crossfire", którym blisko chociażby do Kings of Leon. Jednocześnie są wykastrowane z jakiegokolwiek magnetyzmu, jakim mogą pochwalić się autorzy "Sex on Fire".

Drugi album Rag'n'Bone Mana to bolesne doświadczenie. Bo jednak to facet, którego największy przebój porwał wszystkich przez wrażenie, że ten facet coś przeżył i wie, jak te uczucia przełożyć na muzykę. W porównaniu do debiutanckiego "Human", na "Life by Misadventure" twórca dobrał sobie bardziej generyczną, ugrzecznioną warstwę muzyczną, której głównym zadaniem jest funkcjonowanie w tle. Wraz z tym zagubił się eklektyzm, naturalność i różnorodność, które były mocną stroną poprzedniego albumu. Na dodatek po przesłuchaniu kilku pierwszych utworów z "Life by Misadventure" wiesz już doskonale, co czeka cię dalej. A nie tak być powinno.

Rag'n'Bone Man "Life by Misadventure", Sony Music Entertainment

4/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas