Recenzja Rag'n'Bone Man "Human": Prosta przyjemność

Autor jednego z największych przebojów minionego roku uderza w końcu z debiutancką płytą długogrającą. Mimo wielu wpływów gatunkowych rzadko można trafić na tak nieskomplikowany krążek, z którego czerpie się aż tyle przyjemności.

"Human" to porządna, nieskomplikowana płyta
"Human" to porządna, nieskomplikowana płyta 

Wyjątkowo prosta perkusja, napędzana przez równie prostą partię basu i to pojawiająca się, to znikająca partia pianina, której towarzyszą wypełniające tło syntezatorowe pady. Niby niewiele, ale tak właśnie prezentuje się warstwa muzyczna jednego z największych przebojów poprzedniego roku - "Human" Rag'n'Bone Mana. Wisienką na torcie są poruszający i szczery tekst oraz - nade wszystko - tubalny głos wokalisty, brzmiący jakby był on nieślubnym dzieckiem Barry'ego White'a. I nie jest to skojarzenie bezzasadne. Wszak, jak udowadnia debiutancki longplay Rag'n'Bone Mana, to właśnie w czarnej muzyce należy dopatrywać się źródeł inspiracji muzyka.

Rag'n'Bone Man to zresztą bajka nieco podobna do karier Aloe Blacca, Phonte'a Colemana czy Mayera Hawthrone'a - artysta wywodzący się ze świata hip hopu wyciąga z szafy stare nagrania bluesowe i soulowe, po czym sam zaczyna śpiewać. Otrzymujemy więc rapowy groove wywodzący się w prostej linii z funku, bluesowe podejście do wokalu, a to wszystko podlane soulową wrażliwością. To składa się na album zwyczajnie przyjemny - może nie epokowy, ale za to taki, do którego zawsze chętnie się wraca.

Reszta albumu od strony muzycznej prezentuje się nieco bardziej różnorodnie niż singlowe "Human". Genialnie działają gospelowe wpływy w "Be The Man" i "As You Are". Fortepianowe "Love You Any Less" początkowo brzmi jak pogrzebowa ballada, na której prędzej usłyszelibyśmy Amy Winehouse, ale na szczęście tekst odpowiednio balansuje atmosferę. "Ego" od początku jawi się jako najbardziej hiphopowe: wysamplowana perkusja, jazzowy fortepian oraz saksofon, a do tego dęciaki błyskawicznie kojarzą się z reprezentantami jaśniejszej strony rapu z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Tym ciekawiej, że w połowie numeru Rag'n'Bone Man postanawia powrócić do źródeł i zaczyna... rapować. I trzeba przyznać, że choć wokalista z niego bardziej intrygujący niż raper, to z tą materią radzi sobie też nie najgorzej. Weźmy też "Bitter End" - mglista, brzdękająca w tle przesterowana gitara przybiera na mostku post-rockowe kształty, momentalnie przywołujące skojarzenia z Sigur Rós. Ciekawym zabiegiem jest również zaśpiewane a capella "Die Easy" najlepiej ukazujące fakt wyjścia wokalistyki Rag'n'Bone Mana od mistrzów bluesa z Luizjany.

Jasne, jest w tym dużo grania na sentymentach, ale nie należy się tu spodziewać mierzenia się z historią muzyki na poziomie ostatniego krążka Solange, "To Pimp a Butterfly" Kendricka Lamara oraz "Malibu" Andersona .Paaka. Rag'n'Bone Man nie ma na celu nagrywania utworów o znaczeniu historycznym - to prosty album o zwykłym człowieku z jego całą ułomnością, próbą walki z przeciwnościami losu oraz potrzebą miłości. Dużo w tym nadziei i motywacji, brzmiących niekiedy naiwnie, ale na szczęście podpartych dużą dawką autentyzmu, przez co zwyczajnie urzekających.

Oczywiście można zarzucić Rag'n'Bone Manowi wybranie dość bezpiecznej drogi, bo mimo obecnego tu ciężaru tematycznego, mamy do czynienia z albumem wyjątkowo przystępnym i absolutnie pozbawionym ryzykownych rozwiązań. Przez to czasami można się zastanawiać, ile w tym wszystkim było obliczania na sukces. Tylko takie rozważania są niepotrzebne w momencie, gdy do czynienia z efektem końcowym - naprawdę dobrą, porządną pod każdym względem płytą, a przy tym zupełnie nieskomplikowaną.

Rag’n’Bone Man, "Human", Sony Music

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas