Powrót z zaświatów

Filip Lenart

Kula Shaker "Pilgrim's Progress", Strangefolk

Kula Shaker nagrali płytę bez napinania się
Kula Shaker nagrali płytę bez napinania się 

Nie lubię powrotów. Przecież te wszystkie zespoły, jak Stone Temple Pilots czy Guns N'Roses miały już swój czas w latach 90. Teraz jest tyle nowych grup, z ich świeżymi pomysłami i młodzieńczą energią. Po co zabierać im chleb odgrzewanymi starociami?

Kula Shaker - czy komukolwiek coś jeszcze mówi ta nazwa? Jeśli jest w wieku wystarczająco poczciwym, by pamiętać drugą połowę lat 90., to być może wynajdzie w czeluściach swojej pamięci zespół z pogranicza britpopowego zamieszania, który z brit popem miał wspólne tylko zdolności do tworzenia chwytliwych melodii i kraj pochodzenia. Wtedy w swojej muzyce wykazywali zamiłowanie do psychodelicznego rocka lat 60. i 70. Uwielbiali brzmienie sitara chyba bardziej niż sam George Harrison, a do mistycyzmu wschodu nawiązywali nie tylko dźwiękami, ale też całą pozamuzyczną otoczką.

Rok 1996 należał do nich. Debiutancki album "K" był najlepiej sprzedającym się krążkiem na Wyspach od czasu pierwszej płyty Oasis. Potem uderzyli z mniejszą siłą, wydając w 1999 roku "Peasants, Pigs & Astronauts" i... słuch o nich zaginał. W 2007 spróbowali powrócić, ale jak to często bywa w takich przypadkach, przegrali z kretesem . Płyty nie zauważyli, albo woleli nie zauważyć, ani krytycy, ani fani. Mało kto się podnosi po takim upadku.

Ale Kula Shaker wracają z nową płytą "Pilgrims Progress", 14 lat po swoich dniach chwały. To idealna sytuacja, bo nikt nie ma już żadnych oczekiwań, z zespołem włącznie. Gdyby zniknęli na zawsze, pewnie nikt by tego nie zauważył. Ale być może właśnie ta sytuacja spowodowała, że Kula Shaker nagrali bardzo dobrą płytę, na której nie ma napinania się na nawiązanie do sukcesu sprzed lat, nie ma powtarzanych na siłę patentów z pierwszych płyt, tylko po to by przypodobać się garstce fanów, którzy pamiętają. Dostajemy za to 12 krótkich, nieprzekombinowanych melodii, urzekających prostotą i odczuwalną przyjemnością, jaką muzycy czerpią ze wspólnego grania.

Jeśli ktoś lubi blues-rockowe granie z leciutką nutką psychodelii w tle, będzie zachwycony. Nie brakuje tu też modnego obecnie folku, z akustycznymi gitarami na pierwszym planie. Sitar pobrzękuje zaledwie w dwóch utworach, a poza kończącym płytę "Winter Call", nie ma tu suit nawiązujących do hitów w stylu "Govinda" czy "Mystical Mashine Gun". Do tego wokal Cristiana Millsa brzmi niczym głos nastolatka, jakby ostatnie 11 lat spędził w Tybecie zahipnotyzowany przez tamtejszych mnichów.

"Pilgrim's Progress" to kolejna propozycja na upalne letnie dni. Muzyka urzekająca bezpretensjonalnością, przy której nie trzeba się zastanawiać, o co właściwie artyście chodziło. Oni chyba po prostu chcieli nam zagrać kilka fajnych piosenek. Takie powroty to ja jednak lubię!

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas