Powrót wszech czasów? Bez przesady
David Bowie "The Next Day", Sony
Czy mamy do czynienia z najbardziej entuzjastycznie przyjętą płytą w historii muzyki?
Nie ma sensu rozpisywać się nad fenomenem Davida Bowie. Wiadomo, że w swym najbardziej płodnym i najwybitniejszym okresie, pomiędzy płytami "Hunky Dory" (1970) i "Scary Monsters (And Super Creeps)" (1980), w ciągu zaledwie dekady wydał dziesięć genialnych i porażająco zróżnicowanych stylistycznie albumów, przy okazji kilkukrotnie zmieniając bieg historii muzyki rockowej i alternatywnej. Ot, taki drobny wkład wokalisty we współczesną sztukę, bo ograniczać Davida Bowie jedynie do dziedziny muzyki rozrywkowej byłoby niesprawiedliwością i przejawem ignorancji. Na Brytyjczyku wzorują się przecież wszyscy - nawet o tym nie wiedząc.
Późniejsze dwie dekady nie mogły być już tak znaczące i udane. W latach 80. David Bowie z premedytacją osiągnął komercyjny sukces, co wcale nie jest żadnym przytykiem. W kolejnej dekadzie, znudzony listami przebojów, zaczął znów eksperymentować - tym razem z muzyką elektroniczną - a później powrócił do szeroko pojętego rocka. Wreszcie, po wydaniu albumu "Reality", zamilkł. Na dziesięć lat.
Nic więc dziwnego, że informacja o nowej płycie Davida Bowie zaskoczyła wszystkich. Swoją drogą to niesamowite, że artyście udało się przez dwa lata - przez taki czas komponował i nagrywał bowiem "The Next Day" - zachować w tajemnicy informacje o powrocie i albumie. Stąd zaskoczenie było jeszcze większe, bo naprawdę niespodziewane, co jest prawie niemożliwe w drugiej dekadzie XXI wieku. Chyba właśnie z tego powodu wiadomość o "The Next Day" wpędziła krytyków w istną histerię. Dodatkowo też zamroczyła, sądząc po bijących po oczach sloganach, jak ten o "muzycznym powrocie wszech czasów".
Nadmierny entuzjazm z jednej strony jest zrozumiały - mówimy przecież o płycie jednego z kilku najwybitniejszych współczesnych muzyków, który ponoć miał ostatecznie zakończyć karierę. Z drugiej strony "The Next Day" właśnie z tego powodu wymaga obiektywnej i chłodnej recenzji.
Pierwszy singel "Where Are We Know?" był trzęsieniem ziemi, tylko dlatego, że to "nowa piosenka Davida Bowie". Oczywiście, ta przejmująca berlińskim chłodem kompozycja jest znakomita, ale... O wiele mniejsze wrażenie zrobiła kolejna opublikowana piosenka "The Stars (Are Out Tonight)", która obrana z wyjątkowego głosu Davida Bowie brzmi trochę jak... przebój Chrisa Rea. Niestety.
Na szczęście na "The Next Day" znajdziemy kilka skarbów. To na pewno surowo postpunkowe "Dirty Boys", żywcem wyjęte z epoki Ziggy'ego Stardusta "Valentine's Day", nerwowo pulsujące "Dancing Out In Space", czy przede wszystkim mocno inspirowane dokonaniami niesamowitego Scotta Walkera finałowe "Heat". A cała reszta? Obiektywnie patrząc to w większości rzeczywiście dobre i bardzo dobre piosenki, przeplatane wymienionymi powyżej znakomitościami. Słuchając ich nie można jednak uciec wrażeniu, że ich produkcja - za którą odpowiedzialny jest oczywiście Tony Visconti - choć solidna i soczysta, jest zbyt standardowa jak na rozmiary Davida Bowie.
Jednocześnie trudno być zawiedzionym i rozczarowanym "The Next Day", bo to w żadnym wypadku nie jest zła czy też przeciętna płyta. Wciąż jednak to płyta nie wytrzymująca porównania nie tylko z najwybitniejszymi dokonaniami artysty (weźmy na przykład albumy "Ziggy Stardust", "Station To Station" czy "Low"), ale nawet tymi mniej docenianymi płytami z drugiego szeregu jego dyskografii (jak choćby "Lodger", "Let's Dance" czy nawet "1. Outside").
Swoją drogą ciekawe, co sam David Bowie sądzi o tych wszystkich hymnach pochwalnych na cześć "The Next Day"? Oczywiście "sodówka" po tych wszystkich latach na pewno mu nie grozi, więc można sobie wyobrazić artystę przeglądającego recenzje z uśmiechem... Właśnie, jakim uśmiechem? Zażenowania? Konsternacji? Na pewno też dumy, bo "The Next Day" to satysfakcjonujący powrót artysty. Ale żeby tak od razu "comeback wszech czasów"?
7/10