Pomiędzy osobliwością a nieznośnością

The Mars Volta "Noctourniquet", Warner Music Polska

"Noctourniquet" jest pozbawiona patetycznie ekstensywnych utworów
"Noctourniquet" jest pozbawiona patetycznie ekstensywnych utworów 

Rok 2012 na scenie muzyki alternatywnej stoi pod znakiem At The Drive-In i wyrosłej na gruzach tej formacji grupy The Mars Volta. Pierwszy z tych zespołów zreformował się, drugi wydał właśnie nowy album.

Chodź od rozpadu At The Drive-In, w którym to zespole występowały filary The Mars Volta (gitarzysta Omar Rodriguez-Lopez i wokalista Cedric Bixler-Zavala), minęła dekada, to wciąż trudno jest uciec trochę już - przyznaję - nużącemu porównaniu dokonań tych zespołów. "Noctourniquet" prowokuje następne, ponieważ ten album to kolejny dowód na to, że pierwszy z tych zespołów artystycznie nigdy nie zostanie przeskoczony przez - nomen omen - drugi z nich. Jednocześnie to obok debiutanckiej "De-Loused in the Comatorium" najbardziej udany album The Mars Volta.

Przed wydaniem płyty Omar Rodriguez-Lopez zapowiadał, że tym razem poluzował dyktatorskie lejce i zezwolił pozostałym muzykom formacji wykazać się talentami kompozytorskimi. Jeżeli rzeczywiście tak było, to efekt wyszedł odrobinę zaskakujący. A zaskakiwanie to - swoją drogą - przecież idea przewodnia The Mars Volta. Nawet jeśli czasami forsowana na siłę.

"Noctourniquet" okazuje się bowiem najbardziej przystępną propozycją formacji, żeby nie napisać - piosenkową. Weźmy na przykład ekstremalnie wynaturzony prog-rockowy "Molochwalker". Niby ten utwór jest nieznośnie nieprzyjemny w odbiorze (kolejny symptom przerysowanych ambicji The Mars Volta...), ale jednocześnie to bardzo dobra... piosenka. A tych z przyjemnymi - muzycy zespołu zabiliby za tego typu określenie ich muzyki - melodiami jest na "Noctourniquet" całkiem sporo (takie "Empty Vessels Make The Loudest Sound" to balladowa kołysanka!). Omar Rodriguez-Lopez chwytliwe utwory komponować potrafi (patrz pokrętnie przebojowy "The Widow" z albumu "Frances The Mute") ,ale jeszcze nigdy na jednej płycie nie było ich aż tyle.

Szósta płyta zespołu to również najbardziej impregnowane brzmieniem syntezatorów dzieło zespołu. W sumie to dosyć logiczny krok ze strony głównodowodzącego Omara Rodrigueza-Lopeza, który po prostu zadecydował, że The Mars Volta potrzebują uczynić kolejny krok, by nie zmurszeć w swej gitarowej szufladce. Zwłaszcza, że zespołowi w swych najbardziej irytujących wytworach zdarzało się popadać w instrumentalny samogwałt - rzecz dla słuchacza nie do zdzierżenia. Tym razem zamiast przesadnych popisów instrumentalnych dostajemy finezyjny klawisz ("Lapochka" czy "In Absentia" to najdonioślejsze przykłady). Na poprzednim albumie "Octahedron" niby również się to zdarzało, ale ze zdecydowanie miernym skutkiem. Tym razem po prostu dobrze się tego słucha. Jak zresztą dużej części płyty, zwłaszcza tej odchwaszczonej z przesadności, efekciarstwa i zmanierowania. I pozbawionej patetycznie ekstensywnych utworów (najdłuższy "In Absentia" trwa ponad 7 minut, reszta to w większości "jedynie" czterominutowe kompozycje).

"Noctourniquet" to klasyczny album The Mars Volta. Dlaczego? W swoich najwybitniejszych momentach ta płyta jest ekstrawagancko osobliwa. W tych najgorszych znowuż bombastycznie męcząca. Czyli to, do czego formacja zdążyła nas przyzwyczaić przez blisko dekadę, kiedy to zadebiutowała pretensjonalnym i wizjonerskim "De-Loused in the Comatorium". "Noctourniquet" to wciąż stare dobre The Mars Volta. Typowe, ale jakby trochę inne.

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas