Ani siódma woda po kisielu, ani też zachwyt. Trzeci album w dorobku Evanescence, wydany po pięcioletniej przerwie, plasuje się gdzieś pomiędzy.
Biorąc pod uwagę okoliczności, które poprzedziły ukazanie się tej płyty, można to uznać za spory sukces.
"Wszyscy jesteście zwolnieni" - to niewypowiedziane przez Amy Lee zdanie (a w każdym razie nieudokumentowane) dobrze ilustruje perypetie zespołu w ostatnich latach.
Apodyktyczna wokalistka jest jedyną członkinią oryginalnego składu Evanescence. Najpierw skonfliktowała się ze współzałożycielem Benem Moodym, a później z całą resztą zespołu. Wszyscy odeszli. Amy zrekrutowała nowy skład i zatrudniła Steve'a Lillywhite'a (m.in. U2, Morrissey), by zajął się produkcją trzeciego albumu. Następnie... zwolniła Lillywhite'a, argumentując, że "nie pasował", a cały nagrany materiał wyrzuciła do kosza. Jeżeli dodamy to tego konflikt Amy z wytwórnią, będziemy mieli pełny obraz niewesołej sytuacji.
Lee, jak na ofensywnie usposobioną artystkę przystało, poszła po bandzie, nadając albumowi tytuł "Evanescene". Zupełnie jakby chciała powiedzieć: "Evanescence to ja".
I dochodzimy do kluczowego momentu tej historii. Otóż album, mimo tych zawirowań, jest zupełnie przyzwoity. Przepis na Evanescence pozostaje bez zmian: monumentalne dźwięki elektrycznych gitar, przerywane lirycznymi, fortepianowymi fragmentami, dramatyczny, wysoki wokal Amy (dramatyzm ujawnia się zwłaszcza w lamentach "My Heart Is Broken" i "Lost In Paradise"), popowa melodyka i, nie można tego pominąć, gotycki image. Okazuje się, że z tej sztywnej formuły Amy wraz z nowymi kompanami wciąż jest w stanie wykrzesać chwytliwe, sugestywne numery. To nie jest już świeżość "Fallen", ale i tak zaskakująco porządny materiał.
6/10
Warto posłuchać: "What You Want", "Made Of Stone", "The Change", "Sick", "Oceans"