Michael Bolton "Spark of Light": Ach, ty mój kameleonie! [RECENZJA]
Paweł Waliński
Michael Bolton jest jak kameleon. Co dekadę przeobraża się w kogoś innego. "Spark of Light" to tego przepoczwarzania się etap kolejny. Nawet całkiem udany.
Ewolucja to była dosyć kolosalna, bo nie każdy pamięta, że nasz sympatyczny niebieskooki blondyn zaczynał jako hardrockowiec i frontman grupy Blackjack. Kiedy z kolei szczyty popularności osiągał blue-eyed soul, bez większego trudu przeskoczył na to poletko. Eksplorował je uśmiechając się również do form bardziej teatralno-operowych.
Wreszcie, nie miał problemu by w towarzystwie The Lonely Island, wyśmiać samego siebie w przezabawnym "Jack Sparrow". Więc, jak mówiłem: kameleon totalny, obdarzony w dodatku dosyć kolosalnym głosem. Z tym, że ani jedno, ani drugie nigdy nie pozwoliło mu wyzbyć się wizerunku noszącego plerezę wielkomiejskiego tatuśka śpiewającego dla małomiasteczkowych mamusiek. Między innymi dlatego, że...
Zobacz również:
- Tragiczne losy drugiej żony Krawczyka. Zabrała ją choroba, zmarła w zapomnieniu
- Sylwestrowa Moc Przebojów z Polsatem zbliża się wielkimi krokami. Plejada gwiazd w Toruniu. Będzie transmisja online!
- Poruszający wpis Jennifer Lopez. Jest wdzięczna swojej matce, choć ta wychowywała ją surowo
- Katie Melua w wieku 26 lat była u szczytu swojej kariery. Nikt nie wiedział, co dzieje się w jej życiu prywatnym
"Spark of Light", dwudziesta czwarta płyta w jego dyskografii, to - uwierzcie lub nie - dopiero pierwszy album, na którym cały materiał jest oryginalny. To znaczy: zero coverów, żadnego podprowadzania innym hiciorów, naprawiania niezepsutego czy innego udawania Sinatry. Jaki efekt?
Zaskakujący od samego początku, bo już otwierający album utwór tytułowy niesiony synthowymi brzmieniami rodem z szuflady Steviego Wondera, brzmi raczej jak coś, co mógłby nagrać Sean Nicholas Savage, niż dobrze znany plereziarz. Retro soul w bardzo szlachetnym wydaniu. Chwilkę później spokojnie przeskakuje sobie w klimaty indie-folkowe ("Running out of Ways"). Na typowo boltonowską power balladę niesioną klawiszem z wyżyłowanym wokalem musimy czekać aż do trzeciego numeru, "Eyes on You".
Sama w sobie piosenka to całkiem śliczna, niestety nie udało się uniknąć największego nowotworu takiej muzyki, czyli pompatycznej orkiestrowej finalizacji. Bez żenady za to brzmi bardzo współczesna popowa galopada "Beautiful World" nagrana w duecie z Justinem Jesso. Trochę to Sia, trochę konkurs Eurowizji, co jest o tyle oczywistym skojarzeniem, że Bolton w wersji bez Jesso wykonywał już ten utwór w finale American Song Contest czyli odpowiednika Eurowizji właśnie, gdzie mierzą się wykonawcy nie z kolejnych krajów, a kolejnych amerykańskich stanów.
Dostaliśmy więc płytę trochę rozerwaną na dwoje. Rozerwaną między oldskulową pościelówą, której nadal jest mistrzem, co udowadnia w "Whatever She Wants", ale także w "Home" czy "We Could Be Something" oraz uwspółcześnianiem się jak w indie-popowym "Just the Beginning" albo pachnącym na kilometr Mumfordami "Safe".
Płytę z jednej strony bardzo klasyczną, z drugiej próbującą ścigać się ze współczesnością. Że jest to współczesność w postaci nagrań Justina Timberlake'a sprzed piętnastu lat, to już inna sprawa. Czy w takim entourage'u Bolton wypada wiarygodnie - jeszcze inna. Jedno facetowi trzeba jednak oddać. Mając na karku równe siedem dych, zachował absolutnie wybitną formę wokalną. Jakiś zagraniczny recenzent stwierdził, że - szczególnie dla płci przeciwnej - nawet gdyby Bolton nagrał listę zakupów, byłaby to wokalna uczta. To prawda. Szczęśliwie nie nagrał listy zakupów tylko płytę. Niestety, jak zwykle u niego zawiódł repertuar. Ale kilka naprawdę udanych songów do sytuacji intymnych z pewnością z niej wykopiecie.
Michael Bolton "Spark of Light", Universal
6/10