Michael Bolton "Spark of Light": Ach, ty mój kameleonie! [RECENZJA]

Paweł Waliński

Michael Bolton jest jak kameleon. Co dekadę przeobraża się w kogoś innego. "Spark of Light" to tego przepoczwarzania się etap kolejny. Nawet całkiem udany.

Michael Bolton mimo upływu lat nadal ma łatkę blond-amanta
Michael Bolton mimo upływu lat nadal ma łatkę blond-amantaGeorge NapolitanoGetty Images

Ewolucja to była dosyć kolosalna, bo nie każdy pamięta, że nasz sympatyczny niebieskooki blondyn zaczynał jako hardrockowiec i frontman grupy Blackjack. Kiedy z kolei szczyty popularności osiągał blue-eyed soul, bez większego trudu przeskoczył na to poletko. Eksplorował je uśmiechając się również do form bardziej teatralno-operowych.

Wreszcie, nie miał problemu by w towarzystwie The Lonely Island, wyśmiać samego siebie w przezabawnym "Jack Sparrow". Więc, jak mówiłem: kameleon totalny, obdarzony w dodatku dosyć kolosalnym głosem. Z tym, że ani jedno, ani drugie nigdy nie pozwoliło mu wyzbyć się wizerunku noszącego plerezę wielkomiejskiego tatuśka śpiewającego dla małomiasteczkowych mamusiek. Między innymi dlatego, że...

"Spark of Light", dwudziesta czwarta płyta w jego dyskografii, to - uwierzcie lub nie - dopiero pierwszy album, na którym cały materiał jest oryginalny. To znaczy: zero coverów, żadnego podprowadzania innym hiciorów, naprawiania niezepsutego czy innego udawania Sinatry. Jaki efekt?

Zaskakujący od samego początku, bo już otwierający album utwór tytułowy niesiony synthowymi brzmieniami rodem z szuflady Steviego Wondera, brzmi raczej jak coś, co mógłby nagrać Sean Nicholas Savage, niż dobrze znany plereziarz. Retro soul w bardzo szlachetnym wydaniu. Chwilkę później spokojnie przeskakuje sobie w klimaty indie-folkowe ("Running out of Ways"). Na typowo boltonowską power balladę niesioną klawiszem z wyżyłowanym wokalem musimy czekać aż do trzeciego numeru, "Eyes on You".

Sama w sobie piosenka to całkiem śliczna, niestety nie udało się uniknąć największego nowotworu takiej muzyki, czyli pompatycznej orkiestrowej finalizacji. Bez żenady za to brzmi bardzo współczesna popowa galopada "Beautiful World" nagrana w duecie z Justinem Jesso. Trochę to Sia, trochę konkurs Eurowizji, co jest o tyle oczywistym skojarzeniem, że Bolton w wersji bez Jesso wykonywał już ten utwór w finale American Song Contest czyli odpowiednika Eurowizji właśnie, gdzie mierzą się wykonawcy nie z kolejnych krajów, a kolejnych amerykańskich stanów.

Dostaliśmy więc płytę trochę rozerwaną na dwoje. Rozerwaną między oldskulową pościelówą, której nadal jest mistrzem, co udowadnia w "Whatever She Wants", ale także w "Home" czy "We Could Be Something" oraz uwspółcześnianiem się jak w indie-popowym "Just the Beginning" albo pachnącym na kilometr Mumfordami "Safe".

Płytę z jednej strony bardzo klasyczną, z drugiej próbującą ścigać się ze współczesnością. Że jest to współczesność w postaci nagrań Justina Timberlake'a sprzed piętnastu lat, to już inna sprawa. Czy w takim entourage'u Bolton wypada wiarygodnie - jeszcze inna. Jedno facetowi trzeba jednak oddać. Mając na karku równe siedem dych, zachował absolutnie wybitną formę wokalną. Jakiś zagraniczny recenzent stwierdził, że - szczególnie dla płci przeciwnej - nawet gdyby Bolton nagrał listę zakupów, byłaby to wokalna uczta. To prawda. Szczęśliwie nie nagrał listy zakupów tylko płytę. Niestety, jak zwykle u niego zawiódł repertuar. Ale kilka naprawdę udanych songów do sytuacji intymnych z pewnością z niej wykopiecie.

Michael Bolton "Spark of Light", Universal

6/10

Michael Bolton na okładce płyty "Spark of Light" 
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas