Matematyka złudzeń

Dominika Węcławek

Leona Lewis "Echo", Sony Music

Okładka albumu "Echo"
Okładka albumu "Echo" 

Nic nie jest takie, jak się wydaje - ta maksyma z sali matematycznej nie dawała mi spokoju przez cztery lata liceum. Realnego kształtu nabrała jednak dopiero, gdy przyszło mi się zmierzyć z nowym, niby fajnym albumem niby-gwiazdy Leony Lewis.

Zapytacie pewnie - jak to? Przecież Leona jest powszechnie znaną artystką, która zdobyła popularność w brytyjskim programie rozrywkowym, a jej debiutancki krążek obsypywano złotem i platyną (w Irlandii artystka zdołała pomnożyć ten status przez jedenaście), zasłużyła na sześć nominacji do BRIT Awards, trzy do Grammy i zdobyła dwie brytyjskie nagrody MOBO. Suma wszystkich tych składników powinna zapewnić jej wieczysty szacunek i uznanie, albo przynajmniej zamydlić słuchaczom oczy (a w zasadzie uszy) na tyle, by kolejne albumy nagrane przez pannę Lewis zachwycały same z siebie.

Niestety "Echo" to nie jest kamień milowy muzyki rozrywkowej, to raczej boleśnie uwierający kamień nerkowy. I zgodnie z tytułem stanowi kolekcję odbijających się i powracających, choć czasem zniekształconych, odgłosów tego, co dzieje się w muzyce popularnej. Zamiast zaproszenia do butiku, szykownej elegancji-Francji, albo chociaż second-handu z Anglii, mamy odpustowy bazar pod Suwałkami. Tandetny boysband One Republic wtóruje Leonie przy akompaniamencie obciachowej elektroniki. Zaś "Outta My Head" to wzór tego, jak nie należy zrzynać od koleżanek i kolegów ze sceny electropopowej.

Tam gdzie nie ma silenia się na bycie modnym, króluje zaś nieznośny patos. Wokalizy w stylu Whitney Houston padającej w silne ramiona Kevina Costnera, westchnienia, pojękiwania i przeciągane w nieskończoność samogłoski. Do tego anioły, wiara, zaufanie i inne wielkie słowa ("Brave"), albo pogłosy i pełna sztuczności przestrzeń w kompozycjach takich jak "Can't Breathe" czy "My Hands". Wszystko to aż krzyczy: Słuchaczu, oto jest wielkie dzieło!

Utwierdzić ma nas w tym wszechobecne pianino, niestety często zestawiane z koszmarnie brzmiącą, wręcz plastikową perkusją. Artystka, która oprócz śpiewu współuczestniczyła w aranżowaniu podkładów, zarzekała się, że ta płyta ma mieć organiczny sznyt i koniecznie musi być jak najbliższa temu, co dzieje się na koncertach. Ordynarne brzmienie podkładów nie wskazuje na to. Co ciekawsze, ta sama Leona Lewis, o tym samym albumie "Echo" mówiła, że będzie bardziej gitarowy... W którym miejscu jednak- to pozostaje niewiadomą całego równania. Pewnym tropem może być "I Got You". Ale nie, słodkie akordy gitary dosyć szybko przechodzą w elektroniczną sieczkę. Może w takim razie cover piosenki Oasis "Stop Crying Your Heart Out"? Niestety akurat tę piosenkę legendy brit popu oparły nie na gitarowych riffach, ale przede wszystkim na partiach... pianina. A Leona pozostała bliska oryginałowi. Jej wokal snuje się do tego smętnie, odzierając utwór z resztek emocji.

Jakby tego "Echa" nie oceniać - wedle krzywej Gaussa, przez porównanie, wyciągnięcie średniej, a nawet przez pryzmat dobrych chęci i rzekomej ciężkiej pracy włożonej przez pannę Lewis, zawsze będzie słabe.

2/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas