Mark Lanegan Band "Somebody's Knocking": Uwierzyć we własną boskość [RECENZJA]

Paweł Waliński

Nie ma niczego gorszego, niż tak we własnej opinii urosnąć, że człowiekowi zdaje się, że dzieckiem w kolebce będąc łeb ukręcił hydrze, w młodości dusił centaury, a teraz może na ludzki łez padół patrzeć niczym z wyżyn Olimpu.

Okładka płyty "Somebody's Knocking" Mark Lanegan Band
Okładka płyty "Somebody's Knocking" Mark Lanegan Band 

To chyba niestety casus Marka Lanegana, który od wielu lat jedzie na jednym, niezmiennym patencie. Jasne, że ma facet wokal znakomity. Takiej barwy zazdroszczą mu tysiące wokalistów rockowych i okołorockowych, bo przecież brzmieć tak to istny samograj. I tu właśnie, niestety, czai się potrzask sideł pułapki, w które Lanegan wpadł dawno temu. I niczym zwierzę w wilczym dole, rzuca się, kotłuje, warczy i ryczy, ale widoków na ratunek nie ma.

Dochodzi do tego dosyć agresywna nadprodukcja. Nie będąc laneganowskim szalikowcem, mam wrażenie, że oto co roku na rynku lądują co najmniej dwie płyty sygnowane albo nazwiskiem Lanegana, albo takie na których Lanegan śpiewa to u Kowalskiego, to z Nowakiem, a to z kolei wykonuje Kowalczykowi ficzeringi. Chichot losu w tym, że manieryczne śpiewy Lanegana, kończenie każdej (naprawdę każdej!) frazy zejściem w dół i mruczanym vibratto w tej chwili wcale już nie wyciągają tych wszystkich numerów do góry, niczym baron Munchausen sam z siebie z bagna za włosy, ale przeciwnie - jak wielki kafar wbijają ją w to bagno głębiej.

"Powiedz, powiedz jak to jest / Że na świecie tym / Jest tak dużo łez / Co dzień wielki deszcz" - śpiewał klasyk. Taki, można powiedzieć, polski Mark Lanegan. I w tym sedno problemu z "Somebody's Knocking".

Muzycznie to miejscami wyjątkowo sprawna kalka z Joy Division i New Order tak wczesnego, jak i tego powyżej "Movement". Może bez jakichś szczególnych petard, ale za to z niezłym tempem, groovem, melodiami. Tymczasem nagle do grających sobie te rzeczy Martina Jenkinsa i Roba Marshalla przychodzi Lanegan i robi tak, że "świat nie wierzy łzom, bo za dużo jest na tym świecie łez". U niego po prostu "Urodziny, ślub , czy chrzest (...) zaraz łezka jest". I o ile jeszcze kilka lat temu człowiek te laneganowskie wyziewy chłonął jak mieszkańcy Prypeci siwerty, tak obecnie męczy to już straszliwie.

To oczywiście nadal dobre granie i gdyby nie było to wszystko tak sumiennie zlaneganowane, mogłoby stanowić istną orgię retromanii. A tak? A tak nie stanowi. Niedościgłym wzorem dla Lanegana jest Tom Waits, z tym że jak Waits to istne Cirque de Soleil, gdzie dzieje się wszystko, co wyobrażalne i co niewyobrażalne, tak Lanegan jest przy Waitsie stryjem Marianem, co nauczył się żonglować trzema pomarańczami i uświetnia tym każdą rodzinną okoliczność.

To, co właśnie przeczytaliście to w dużej mierze wyzłośliwianie się, bo muzycznie to naprawdę dobry materiał. Ale o ileż lepszy byłby, gdyby tym razem, choć raz, tytaniczne ego Lanegana wzięło na wstrzymanie, zrobiło choć jeden krok do tyłu, przestało anektować całą przestrzeń, przestało być tym czym Schetyna jest dla opozycji... Mark, ogarnij się!

Mark Lanegan Band "Somebody's Knocking", Mystic

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas