Marc Almond "Chaos and the Dancing Star": Nietzsche i Migdał każą nam tańczyć [RECENZJA]
Paweł Waliński
"A ci, którzy tańczyli, zostali uznani za szalonych przez tych, którzy nie słyszeli muzyki".
Marc Almond to arcyciekawa, wielce kolorowa postać. Bo o kim innym na tym bożym świecie można naraz zgodnie z prawdą powiedzieć, że jest gejowską diwą, autorem jednego z najlepszych coverów w historii muzyki pop ("Tainted Love" Soft Cell), scenę dzielił tak z Garym Barlowem z Take That, jak i Psychic TV, współpracował z tuzami industrialu i post-industrialu (Throbbing Gristle, Coil, Current 93), na piersi nosi Order Imperium Brytyjskiego, a do laveyowskiego kościoła Szatana wprowadzał go sam niesławny Pampalini Łowca Zwierząt sceny noise, Boyd Rice (NON)? Dużo tego i mocno niejednoznaczne to résumé, czyż nie? A dodajmy jeszcze 25 solowych płyt i cytat z Nietzschego w tytule najnowszego wydawnictwa.
Trop nietzscheański nie wskazuje jednak, że Almond rzuca okiem w przeszłość, ku ostatniej prawdziwej muzycznej rewolcie - industrialu na "Chaos" próżno szukać. Przeciwnie. To kolejny po "Velvet Trail" (2015.) owoc współpracy z kompozytorem i producentem Chrisem Braidem i album do bólu zanurzony w niedzisiejszym, charakterystycznym dla Almonda, skrajnie steatralizowanym i manierystycznym popie. Popie bardzo brytyjskim - dodajmy. I choć autor zarzekał się, że "to jego najbardziej gotyckie nagranie od czasów występów w Marc and the Mambas", to poza tekstami, gdzie jak zwykle u Almonda miłość jest skazana na porażkę, człowiek na cierpienie i tak dalej, więcej tu klimatu a'la Barry Manilow niż Bauhaus.
Choć mówienie o jednym spójnym klimacie czy wydźwięku "Chaosu" to pewnie przesada, bo faktycznie różnych barw tu pełno. W "Dust" Jacques Brel zbija żółwika ze wspomnianym Garym Barlowem. "Giallo" to nawiązanie do oczywistego gatunku tanich włoskich filmów grozy inspirowanych Hitchcockiem. Numer tytułowy mogłaby trzydzieści lat temu śpiewać Kylie Minogue, a "When the Stars Are Gone" Bonnie Tyler w 1983. "Cherry Tree" z powodzeniem nadawałoby się na płytę Pendragon albo późnego Marillionu. A skoro już jesteśmy przy prog rocku - w folkowatym, anty-świątecznym "Lord of Misrule" na flecie gra Ian Anderson z Jethro Tull. Wreszcie na domknięcie albumu mamy teatralną balladę, w której "Oczy wron zrobiły się błękitne", co w przypadku tych ptaków jest biologiczną oznaką, że ich życie zmierza ku końcowi.
Wydaje się, że istotnie, za Nietzschem, "trzeba mieć w sobie chaos, by porodzić tańczącą gwiazdę" i połączyć tyle pozornie różnych od siebie klimatów w jeden album. Jest tylko jedno "ale". Bo jakieś "ale" musi być zawsze. "Chaos" przy całej swojej frenetyczności, przy kilku naprawdę fajnych numerach, jednak nie jest ani najlepiej napisanym albumem w historii muzyki pop, ani nawet najlepiej napisanym albumem w dyskografii samego Almonda. To plus charakterystyczny (i dla niejednego słuchacza nie do przejścia) almondowski wokal dają receptę na płytę praktycznie tylko dla fanów artysty. Ale czy owi fani albo sam artysta się tym przejmują? Podejrzewam, że wątpię.
Marc Almond "Chaos and the Dancing Star", Warner
6/10