Jeżeli obawiacie się, że "Thanks for the Dance" to zaledwie odrzuty z ostatnich sesji nagraniowych w życiu Leonarda Cohena, na szczęście będziecie w błędzie. To pożegnanie godne bogatej dyskografii mistrza.
Okładka pożegnalnej płyty "Thanks for the Dance" Leonarda Cohena
Już trzy lata minęły od ostatniego krążka zza życia Leonarda Cohena i śmierci tego uznanego artysty, co uświadamia tylko jak niesamowicie szybko mija czas. Kiedy wydawało się, że nowe dzieła Cohena - jako muzyka raczej dawkującego swoją twórczość aniżeli rzucającego nią rokrocznie - zamknięto wraz z jego trumną, okazało się, że jest zgoła inaczej.
Materiału na kolejny krążek uzbierało się na pół godziny, a do dokończenia piosenek zaangażowano syna Leonarda, Adama. Nie było to szczególnie zaskakujące, gdyż ten miał już duży wpływ na "You Want It Darker" - poprzednie dzieło swojego ojca. Było za to szczególnie trudne, gdyż materiał, do którego musiał przystąpić, składał się w dużej mierze zaledwie ze szkiców. Ale udało się i to z bardzo dobrym skutkiem!
Niedaleko pada "Thanks for the Dance" od "You Want It Darker" - podobnie jak na poprzedniej płycie Leonarda Cohena, kompozycje są delikatnie prowadzone, minimalistyczne, pozbawione szarżowania, choć nie mówiłbym, że mało wyraziste.
Na pierwszy plan wysuwa się przyćmiewający wszystko głos gospodarza: chrypliwy, wypełniony latami doświadczeń życiowych, dymem ze wszystkich wypalonych papierosów i pozostałościami po wszystkich wypitych butelkach whisky. Jednocześnie nie jest aż tak szorstki jak Tom Waits, chociaż podobieństwa między ich wokalami (jeżeli tylko z twórczości Waitsa wzięlibyśmy te piosenki, w których nie ujawnia swojego niezdiagnozowanego ADHD) da się usłyszeć.
Zapomnijcie o Cohenie śpiewającym. Nawet jeżeli prowadzi swoim głosem melodię, jest ona tylko naznaczana, przekształcając się w coś na znak melorecytacji. Najbardziej pod tym kątem szaleje w tytułowym "Thanks for the Dance" i "The Night of Santiago", gdzie faktycznie ten śpiew się pojawia. Ale już "It's Torn" czy "The Goal" to recytacja swoich poetyckich tekstów, których atmosfera jest co najwyżej podkreślana przez grające w tle instrumenty. Teoretycznie zresztą niewiele tu się liczy oprócz głosu gospodarza.
A jednak miarowo rzucane, powtarzalne pod kątem konstrukcji wersy w "Puppets" są idealnie podkreślone przez z wolna grające akordy fortepianowe, uderzenia w bęben i sakralnie pobrzmiewające chórki. To, że nazwanie muzyki zaledwie tłem to niedocenienie, pokazuje idealnie "Listen to the Hummingbird" - ponoć ostatni utwór nagrany w życiu przez Leonarda Cohena. "Słuchaj kolibra/Którego skrzydeł nie ujrzysz/Słuchaj kolibra/Nie słuchaj mnie" mówi w ostatnich słowach artysta. A jednak trudno nie zatopić się w jego blisko brzmiącym głosie, który to połączono z ambientowo potraktowaną gitarą, chórkami i delikatnym fortepianem. Tkwi w tym coś mocno poruszającego, stawiającego kropkę nad "i" nad całą twórczością muzyka. Tak jakby Cohen mówił "mnie już nie ma, ale ty masz kroczyć dalej". I jest to naprawdę piękny przekaz.
"Thanks for the Dance" w związku z tym trudno traktować w ogóle jako album. To pożegnanie z jednym z największych artystów XXI wieku o jednej z mocniejszych dyskografii w historii (chociaż średnio przepadam za tym okresem żenienia z popem, ale trudno odmówić mu uroku), nawet jeżeli jestem pewien, że wiele rankingów pokroju "top of the top" o nim będzie zapominać. Skoro "Thanks for the Dance" jest pośmiertnym podziękowaniem artysty dla swoich fanów, nie pozostaje mi nic innego, tylko - jako jednemu z nich - odwzajemnić podziękowania za lata dobrze spędzonych wspólnych chwil.
Leonard Cohen "Thanks for the Dance", Sony
8/10
Leonard Cohen: 85. rocznica urodzin
Gdyby żył, 21 września 2019 r. obchodziłby swoje 85. urodziny. Legendarny kanadyjski bard - Leonard Cohen - odszedł od nas w listopadzie 2016 roku pozostawiając po sobie ogromną spuściznę.
W 1994 roku muzyk trafił do Centrum Zen na Mount Baldy nieopodal Los Angeles, w którym przebywał przez pięć lat medytując i prowadząc życie zakonnika. W 2001 roku, po dziewięciu latach przerwy, Cohen wydał płytę "Ten New Songs" i wrócił do koncertowania.Jack RobinsonGetty Images
Leonard Cohen ma dwójkę dzieci: syna Adama i córkę o imieniu Lorca, które odnosi się do hiszpańskiego poety Federico Garcíi Lorci.Paul Harris Getty Images
Leonard Cohen urodził się w 1934 roku w Montrealu, w średniozamożnej żydowskiej rodzinie. Jego ojciec, Nathan, pochodził z Polski, a matka, Masha Klonitsky, z Litwy.Ann Johansson/CorbisGetty Images
Gdy 27 grudnia 1967 roku do sklepów płytowych trafił album "Songs of Leonard Cohen", jej 33-letni autor na scenie muzycznej był postacią anonimową. Rozpoznawalny był natomiast w świecie literackim. Jego powieści "Ulubiona gra" i "Piękni przegrani" ukazały się w Kanadzie na początku lat 60. i zdradzały fascynację Cohena problemami tożsamości, polityki, religii i seksu. Płyta "Songs of Leonard Cohen" nie okazała się jedynie kaprysem ekscentrycznego literata, ale pierwszą z płyt jednego z najbardziej wpływowych artystów muzyki popularnej. "Chciałbym, żeby moje piosenki przetrwały tyle czasu, ile przeciętne volvo. Czyli około 30 lat" - wyznał w jednym z wywiadów.Andrew Stawicki/Toronto Star Getty Images
Piosenkarz miał swoją muzę, którą była Marianne Ihlen. Zainspirowała go ona do napisania piosenki "So Long, Marianne" oraz do stworzenia debiutanckiego albumu "Songs of Leonard Cohen" (1967). Poznali się na greckiej wyspie Hydra w 1960 roku, gdzie połączył ich romans. Marianne na wyspie przebywała ze swoim półrocznym synem, porzucona przez pochodzącego z Norwegii męża, pisarza Axela Jensena. W latach 60. Ihlen i Cohen tworzyli parę, podróżując między Nowym Jorkiem, Montrealem i Hydrą. Zdjęcie Marianne trafiło na tylną stronę okładki płyty "Songs from a Room" Cohena z 1969 r.James Burke/The LIFE Picture CollectionGetty Images
Kanadyjski wokalista w wywiadzie udzielonym tygodnikowi "The New Yorker" opowiedział o pracy nad ostatnim albumem oraz o jego niedokończonych utworach. "Nie sądzę, bym był w stanie dokończyć te piosenki. Może, kto wie? A może znów dostanę wiatru w skrzydła, nie wiem" - mówił Cohen. "Mam trochę pracy do zrobienia. Zatroszczcie się o biznes. Jestem gotowy, by umrzeć. Mam nadzieję, że nie jest to zbyt niewygodne" - dodał 82-letni Kanadyjczyk.Gary Wolstenholme/RedfernsGetty Images
Choć należał do przeciętnych studentów, jeszcze w czasie studiów otrzymał pierwszą nagrodę literacką, McNaughton Prize. W 1956 roku wydał swój pierwszy tom poezji, "Let Us Compare Mythologies". Otrzymał stypendium Canada Council, które wykorzystał na życie w Londynie i na wyspie Hydra. Właśnie podczas pobytu na greckiej wyspie napisał swoją pierwszą powieść. Gdy powrócił do Kanady, odrzucił ją każdy dom wydawniczy, do którego drzwi zapukał. Wytykano mu niezdrową obsesją na punkcie seksu. Wobec pruderyjności kanadyjskich wydawnictw, Cohen wydał swoją książkę w nowojorskiej oficynie. Do Kanady "Ulubiona gra" trafiła w 1970 roku, nakładem tego samego wydawnictwa, które wcześniej odmówiło jej publikacji. JA Barratt/PhotoshotGetty Images
Zachwyt Cohenem wyrażały lewicujące środowiska studentów, którzy obrali sobie folk za muzykę protestu. Sam muzyk, poza pochwałami, wysłuchiwać musiał także głosów krytyki, zarzucające mu pretensjonalność i grafomaństwo. Podkreślano także depresyjny charakter jego tekstów i brzmienia głosu. "Pamiętam, jak w latach 70. moja muzyka była krytykowana jako przygnębiająca. Mówiono, że moje płyty powinny być sprzedawane z żyletkami, bo to dobra muzyka do podcinania sobie żył" - mówił w wywiadzie z 1997 roku.Martin Philbey/RedfernsGetty Images
Leonard Cohen zmarł 7 listopada 2016. Kilka dni później na oficjalnym profilu artysty na Facebooku pojawiła się informacja: "Z ogromnym smutkiem informujemy, że legendarny poeta, kompozytor i artysta Leonard Cohen odszedł. Straciliśmy jednego z najbardziej szanowanych i doskonałych muzycznych wizjonerów". 82-letni Cohen zmarł we śnie, w swoim domu w Los Angeles. Jak podał jego menedżer, Robert Kory, muzyk wcześniej w nocy przewrócił się. "Jego śmierć była nagła, niespodziewana i spokojna" - napisał Kory. Syn Leonarda, Adam Cohen, na Facebooku poinformował, że wraz z siostrą pochowali swojego ojca w Montrealu. "W towarzystwie tylko najbliższej rodziny i kilku przyjaciół spoczął w ziemi w drewnianej skrzyni bez ozdób, obok swojej matki i ojca. Dokładnie tak, jak sobie tego życzył" - ujawnił Adam Cohen.Frank HoenschGetty Images
W październiku 2010 roku Cohen dał dwa koncerty w Polsce: w Katowicach i w Warszawie. Obydwa koncerty trwały blisko cztery godziny, obydwa zakończyły się długotrwałymi owacjami na stojąco. Publiczność wysłuchała wówczas jego najsłynniejszych pieśni, m.in. "Hallelujah", "Suzanne", "Famous Blue Raincoat", "I'm Your Man", "Chelsea Hotel" czy "Bird on a Wire".Tony Russell/RedfernsGetty Images
Cohen, kiedy stał się sławny, podróżował, otaczał się pięknymi kobietami, eksperymentował z LSD (wówczas jeszcze legalnym), prowadził wystawne życie. Często powtarzał, że śpiewem zajął się ponieważ zrozumiał, że nie uda mu się wyżyć z pisania. Nigdy wcześniej nie myślał o karierze piosenkarza, traktując muzykę jako formę wytchnienia od trudów pisania.Rob Verhorst/RedfernsGetty Images
"Jest tak wiele rzeczy za które chciałbym mu podziękować, po raz ostatni. Chciałbym mu podziękować za wsparcie, które mi zawsze udzielał, za jego mądrość, za długie rozmowy, za olśniewający dowcip i poczucie humoru. Chciałbym mu podziękować za nauczenie mnie kochania Montrealu i Grecji. I za muzykę; najpierw za jego muzykę, którą mnie uwiódł jako dziecko, potem za zachęty przy mojej muzyce i wreszcie za przywilej tworzenia muzyki razem z nim" - napisał po śmierci ojca Adam Cohen. To właśnie on był współproducentem wydanego 21 października 2016 roku ostatniego albumu Leonarda Cohena "You Want It Darker".Paul ButterfieldGetty Images
W Polsce Cohen cieszył się niezwykłą popularnością dzięki tłumaczeniom Macieja Zembatego. "Muzyka Cohena trafiała w ogólny, melancholijny nastrój, jaki panował w Polsce. Nie potrafiliśmy ocenić jakiej wartości jest jego poezja" - powiedział w rozmowie z PAP dziennikarz Piotr Bratkowski. Podczas trasy koncertowej po Polsce w 1985 roku, Cohen występował przy pełnych salach w Poznaniu, Wrocławiu i Warszawie. Spotkał się także z Lechem Wałęsą. "Pochodzę z kraju, w którym nie panują takie napięcia, jak w Polsce. Szanuję waszą walkę. Może to was zaskoczy, ale szanuję obie strony tego konfliktu" - mówił podczas koncertu w warszawskiej Sali Kongresowej w 1985 roku. "By iść naprzód, Europa potrzebuje i prawej, i lewej nogi (...) Chciałbym powiedzieć liderom lewicy i prawicy: ja śpiewam dla wszystkich. Moja pieśń nie ma partii ani flagi" - podkreślał.Michael Ochs ArchivesGetty Images