Lana Del Rey "Blue Banisters": Wolna amerykanka [RECENZJA]

Taśmowa i filmowa produkcja. Bezpieczna, przewidywalna i ciągle kręcąca się wokół tego samego. Taka lanowa, wręcz delreyowa. Amerykańska wokalistka aż za bardzo wzięła się do roboty i zbyt mocno uwierzyła w siebie, bo znów postanowiła odgrzać przeterminowanego już kotleta. Po raz kolejny w tym roku.

Lana Del Rey na okładce płyty "Blue Banisters"
Lana Del Rey na okładce płyty "Blue Banisters" 

Lanie Del Rey nie można odmówić jednego - pomysłu na samą siebie. Autokreacja godna podziwu, budząca zazdrość popowej konkurencji, za którą stoi cała plejada PR-owców i speców od wizerunku. I nic, co sezon to nowa moda, oni próbują nadążyć za szybko zmieniającymi się trendami, a ona nic sobie nie robi i kontynuuje to, co zaczęła dekadę temu. Nietknięta zostaje również jej muzyka i wokalistka stara się nas przekonać, że jej formuła jeszcze nie się nie wyczerpała.

Różnie bywa z formą Lany Del Rey, bo ta jest tak zmienna jak deklaracje niektórych polityków. Kiedy wielu już ją skreśliło, wydała mocne "Norman Fucking Rockwell!", które niedowiarkom udowodniło, że jest w stanie jeszcze nagrać coś ciekawego. Mimo że całość była oklepana aż do bólu, to udało się jej przemycić kilka nowych akcentów, które brzmiały tak naturalnie, jakby były z nią od początku.

Gorzej zaś było z pierwszym tegorocznym albumem, nijakim "Chemtrails Over the Country Club". Tym samym szansą na zabicie przeciętności i wyjścia z dołka było "Blue Banisters", co dawało nadzieję wraz z otwierającym "Text Book", jedną z jej najlepszych kompozycji w ogóle. Mocne wejście, ale czar pryska dość szybko, bo w zlepku pozostałych piosenek można się pogubić.

W tej melancholii opartej na estetyce retro, wolnej amerykance i klasycznym dla Lany klimacie, tylko kilka przebłysków jej talentu sprawia, że "Blue Banisters" słucha się z większą uwagą, nawet wtedy, gdy piosenki brzmią dość trywialnie i nienaturalnie. Chociażby takie "Interlude - The Trio", w którym westernowe akcenty wprowadzone przez sample Ennio Morricone starają się współgrać z basowym walcem. Specyficzne, nietuzinkowe i wydające się mało poważne jak na produkcję, która opiera się na wzniosłych wokalach.

"Blue Banisters" mocno oszczędza na elektronice, więc drugiego "Born to Die" nie ma. Są za to proste kompozycje oparte na pianinie i gitarze z gdzieniegdzie pojawiającymi się melotronem, rhodesami i skrzypcami. Ale pośród tej nudy, w której znajduje się kilka słów na "f", wspomnienie lata i trochę uczuć, jest też kilka ciekawych chwil. Miles Kane ubarwił swoim wokalem psychodelicznego "Dealera", dzięki czemu rzeczywiście można przenieść się do lat 60.

Lana Del Rey kończy 35 lat

Piękna i smutna - tak wielu krytyków mówi o Lanie Del Rey. Amerykańska wokalistka znana z przebojów "Video Games", "Born to Die", "Summertime Sadness" i "Don't Call Me Angel" (z Miley Cyrus i Arianą Grande) mocno inspiruje się latami 50. XX wieku.

W wieku 14 lat Lana Del Rey uzależniła się od alkoholu, więc rodzice wysłali ją do prywatnej szkoły z internatem w Connecticut. To wtedy przyszła gwiazda muzyki pop zaczęła myśleć, że umrze w młodym wieku. "Wpadłam w filozoficzny kryzys. Nie mogłam uwierzyć, że wszyscy jesteśmy śmiertelni. Byłam mocno nieszczęśliwa, dużo piłam, miałam kłopoty" - wspominała później.Andrew Chin Getty Images
Po ukończeniu Kent School przez rok mieszkała z wujkiem i ciocią na Long Island w Nowym Jorku. Pracowała wtedy jako kelnerka. To opiekujący się nią wujek nauczył ją pierwszych chwytów na gitarze. Zorientowała się, że znając sześć akordów na krzyż, może napisać "milion piosenek". Wówczas zaczęła występować w nocnych klubach Nowego Jorku pod takimi szyldami, jak m.in. Sparkle Jump Rope Queen i Lizzy Grant and the Phenomena. Pierwsze akustyczne piosenki zarejestrowała jako May Jailer w latach 2005-2006. Na zdjęciu Lana Del Rey składa autograf w 2011 r. w Paryżu.Marc Piasecki/FilmMagicGetty Images
We wrześniu 2020 r. do sprzedaży ma trafić płyta "Chemtrails Over the Country Club". Wokalistka szykuje też zbiór poezji "Violet Bent Backwards Over the Grass" (taki sam tytuł ma nosić poetycki album). Na zdjęciu Lana Del Rey z Seanem "Sticks" Larkinem. Ich związek przetrwał raptem pół roku. Para rozstała się w marcu 2020 r., choć raptem dwa miesiące wcześniej wokalistka potwierdziła związek ze starszym o 12 lat Larkinem, sierżantem policji, ale także ekspertem telewizyjnym. Widzowie znają go z takich programów, jak "LivePD" oraz "PD CAM" (tu występuje jako prowadzący). Wcześniej Del Rey spotykała się z m.in. włoskim fotografem Francesco Carrozzinim (2014-15), wokalistą i kompozytorem Barrie-Jamesem O'Neillem (2011-14) i producentem Stevenem Martensem. Dwaj ostatni byli także związani zawodowo z wokalistką.David Crotty/Patrick McMullan Getty Images
Lana Del Rey urodziła się 21 czerwca 1985 roku na Manhattanie w Nowym Jorku jako Elizabeth Woolridge Grant. Gdy miała rok, razem z rodziną przeniosła się do Lake Placid. Tam zaczęła śpiewać w chórze kościelnym.Tim Mosenfelder/WireImageGetty Images
Lana Del Rey nazywana bywa "gangsterską Nancy Sinatrą". Wśród swoich inspiracji wokalistka wymienia m.in. gwiazdy połowy XX w. (jak Frank Sinatra, Nina Simone, Billie Holiday, Elvis Presley), a także Kurta Cobaina, Eminema, Britney Spears, Leonarda Cohena i Bruce'a Springsteena. Do jej ulubionych filmów należą gangsterskie klasyki "Ojciec chrzestny" i "Ojciec chrzestny II", a ulubioną aktorką była Lauren Bacall, żona Humphreya Bogarta, z którym grała w takich filmach, jak m.in. "Mieć i nie mieć", "Wielki sen" i "Mroczne przejście". Lana Del Rey w 2020 r. na gali Grammy.Gabriel Olsen/FilmMagicGetty Images
W muzyce Lany Del Rey niezwykle istotny jest klimat, przywodzący na myśl popkulturę lat 50., 60., stare "Hollywood", elegancję i glamour. Kluczem do sukcesu jest jednak wymieszanie ich ze współczesnymi elementami: hip hopem, samplami, produkcją, a przede wszystkim siłą mediów społecznościowych. Kolejne single, "Born to Die" czy "Blue Jeans", potwierdziły gwiazdorski status młodej wokalistki, a jej długogrający debiut stał się jedną z najważniejszych i najlepiej sprzedających się płyt 2012 roku. Na "Born to Die" (ponad 12 mln sprzedanych egzemplarzy) Lana zdefiniowała się jako amerykańska dziewczyna zakochana w przeszłości, ale świetnie rozumiejąca teraźniejszość, a na kolejnych dwóch albumach - "Ultraviolence" (2014) i "Honeymoon" (2015) skutecznie ten obraz utrwaliła. Lana Del Rey na filmowym festiwalu w Cannes w 2012 r.Andreas RentzGetty Images
Sukces płyty "Born to Die" sprawił, że śledztwo rozpoczęli internauci. Szybko odkryli, że ojcem wokalistki jest milioner Rob Grant. To on miał zasponsorować wydanie albumu z 2010 roku. Z sieci zniknęły wcześniejsze nagrania Lizzy Grant, co dało powód do komentarzy, że komuś zależy na ukryciu prawdziwej historii Lany. Według oficjalnej biografii Lana miała za młodu mieszkać w przyczepie, a rodzicom ledwo co starczało na płatki śniadaniowe dla ukochanej córki. Jak to możliwe, skoro jej tata jest bogaty? - pytali oburzeni komentatorzy. Warto uzupełnić, że Rob Grant dorobił się na handlu domenami internetowymi. Lana Del Rey w 2012 r.Jason LaVeris/FilmMagicGetty Images
Lana Del Rey jest ikoną stylu, o której atencję zabiegają zarówno muzycy, filmowcy jak i projektanci mody. Artystka współpracowników wybiera starannie i niezwykle dużo czasu poświęca pracy nad swoimi płytami. Lana Del Rey w 2012 r.Dave M. BenettGetty Images
W 2008 roku - jako Lizzy Grant - wydała swoją pierwszą EP-kę zatytułowaną "Kill Kill", a dwa lata później przeprowadziła się do Londynu. W 2011 roku światło dzienne ujrzał teledysk "Video Games" do jej debiutanckiego singla pod pseudonimem Lana Del Rey. Klip, który sama zrealizowała (z fragmentów filmików znalezionych na Youtube) przyniósł jej globalny rozgłos, a do dziś zanotował ponad 233 mln odsłon. Na zdjęciu Lana Del Rey w 2011 r.Andy Sheppard/RedfernsGetty Images

"Black Bathing Suit" zaspokoi wszystkich szalikowców Lany, nie tylko dlatego, że konstrukcją refrenu budzi miłe skojarzenia z "National Anthem". Sekcja dęta w jazzującym, zwłaszcza w końcowej fazie kompozycji, "If You Lie Down With Me" wnosi trochę ożywienia, nakrywając czapką pozostałe melodie. Na uwagę zasługują też mniejsze fragmenty, jak smyczki w "Arcadii", skryte pianino za wokalem w tytułowym utworze, czy delikatność "Beautiful". Akustyczny "Nectar of Gods" to już wycieczka do Skandynawii inspirowanej country. Dziwne, ale skuteczne.

Podobno ludzie najbardziej lubią to, co najlepiej znają. Lana Del Rey aż za bardzo wzięła to sobie do serca, bo powtarzalność i wszechobecna nuda zwyczajne sprawiają, że "Blue Banisters" można traktować jako miniprzewodnik po karierze wokalistki. Jest tu wszystko, co oferowała przez lata, a zarazem nie ma nic, co by potrafiło na dłuższą chwilę zatrzymać. Chyba ostatecznie nie o to chodziło, prawda?

Lana Del Rey "Blue Banisters", Universal Music

6/10



Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas