Korn "The Nothing": Błaganie o pomoc [RECENZJA]

Korn osiadł już na stałe na muzycznie bezpieczne, choć gęste, ciężkie wody. W połączeniu z emocjonalną warstwą tekstową "The Nothing", dostaliśmy naprawdę intrygującą pozycję.

Okładka płyty "The Nothing" grupy Korn
Okładka płyty "The Nothing" grupy Korn 

Tak, mogę w pełni potwierdzić, że "The Nothing" od strony muzycznej to cały czas ten stary dobry Korn. Jeżeli więc oczekujecie mocnych riffów na przesterowanych gitarach, uderzających w pysk bębnów, wokalu Jonathana Davisa podróżującego od chropowatej barwy przez czysty śpiew po niemal kabaretowe wstawki aż do growlu, to jesteście w domu.

Zresztą, znacie dobrze twórczość zespołu? To będziecie dobrze wiedzieć, czego po tej ekipie się spodziewać. Chyba że waszym pierwszym skojarzeniem są te okropne mariaże z dubstepem, o których należałoby jak najszybciej zapomnieć, a o których pamięć, niestety, ciągle za zespołem się ciągnie. Być może dlatego nie są w stanie już osiągnąć takiej popularności, jaką cieszyli się jeszcze przed tym drobnym epizodem. Elektronika po raz kolejny ma w utworach Korn co najwyżej drobny wkład. Możecie ją usłyszeć w "Can You Hear Me" czy w przejściach w "Gravity of Discomfort" (wsłuchajcie się tu koniecznie w ten ryjący się w ziemię bas!).

Jasne, wstęp pod nazwą "The End Begins", w którym wygrywają nam dudy może sugerować eksperymenty z folkiem, ale szybko zostajemy odwiedzeni od tego tropu dzięki "Cold" - utworze, który równie dobrze mógłby znaleźć się na płycie Slipknota i nikt nie słyszałby za bardzo różnicy. Jest mocno i dobrze, bo w takim wydaniu Korn zawsze był najciekawszy: ciężkim, niepokojącym, zaskakującym nagłymi zmianami w aranżacji oraz w wokalu (wszak Davis dalej jest jednym z najciekawszych, a na pewno najbardziej pomysłowych wokalistów metalowych w historii). A mostku na refren w "You'll Never Find Me" mogłoby pozazdrościć Nine Inch Nails. Zresztą, jeżeli spojrzeć na warstwę tekstową, to Davisowi jest najbliżej właśnie do tego, z czego znana była grupa Trenta Reznora.

Owszem, teksty Davisa osadzone są mocno w bólu, rozdrapywaniu ran, choć dawno nie były aż tak szczere, bezpośrednie i emocjonalne - rzekłbym, że w zasadzie od legendarnego już "Daddy". Nic dziwnego, biorąc pod uwagę to, co spotkało lidera Korn: "Finally Free" traktuje o śmierci żony muzyka, która w wieku 39 lat zmarła z powodu przedawkowania narkotyków - wokalista jest załamany, ale z drugiej strony czuje pewien rodzaj komfortu z tego powodu, że jego żona jest "w końcu wolna" i wyrwała się ze szponów nałogu. Wraz z dynamicznymi "H@rd3r" oraz "This Loss", które mówią o próbie pogodzenia się z sytuacją i depresji muzyka, tworzą trio najbardziej emocjonalnych utworów na płycie.

Nie myślcie, że to tyle, bo tragiczna sytuacja rzuca cień na cały album: posłucham o zagubieniu muzyka, niezrozumieniu, chęci samotności przeradzającej się w błaganie o pomoc. To bolesny album, ale to właśnie ten aspekt najbardziej tu przyciąga. Dla Davisa "The Nothing" to niewątpliwie emocjonalne katharsis. Cieszy, że muzycy - podobnie jak przy "The Serenity of Suffering" - są ciężcy jak powietrze podczas zimy w Krakowie, nawet jeżeli niewiele tutaj świeżości w kontekście twórczości całej grupy, bo grali już tak w przeszłości.

Co jeszcze dodać? Tak jak nazwałem "The Serenity of Suffering" sporym zaskoczeniem, tak napiszę, że "The Nothing" to godny kontynuator tego dzieła. Spokojnie możemy już pisać o dojrzałym okresie w twórczości amerykańskiego zespołu i nawet jeżeli ktoś oskarży ich o lenistwo, brak ryzykownych ruchów, to trudno: oni nic nie muszą.

Korn "The Nothing", Warner Music Poland

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas