Kontemplując apokalipsę
Łukasz Dunaj
Shrinebuilder "Shrinebuilder", Neurot
Rok 2009 był dla fanów Neurosis czasem postu. Na szczęście przed popadnięciem w zupełną ascezę ratowały ich liczne działania poboczne gigantów postmetalu. Shrinebuilder zdecydowanie się wyróżnił.
W przypadku wydanych ostatnio płyt projektów Harvestman (wokalisty Neurosis Steve'a von Tilla) i A Storm Of Light (Josha Grahama, odpowiedzialnego za aspekt wizualny twórczości grupy), śmiało można powiedzieć, że to właśnie oni odpowiadają w całości za urzeczywistnienie swoich muzycznych wizji. Ze Shrinebuilder rzecz jest bardziej złożona. Gitarzysta i wokalista Neurosis Scott Kelly jest oczywiście częścią składową Shrinebuildera, ale wcale nie najważniejszą. Obok niego formację tworzą tak zasłużone dla doom/stoner metalu postaci, jak Scott "Wino" Weinrich (lider reaktywowanej ostatnio legendy gatunku St.Vitus), Dale Crover bębniący na etacie w Melvins, czy wreszcie Al Cisnernos - obecnie filar Om, a kiedyś tyleż kultowego, co niezrozumiałego przez mu współczesnych Sleep.
Tyle tytułem noty biograficznej. Jest ważna, bo biorąc do rąk album tego niezwykłego kwartetu, od razu można założyć, że beztroskiej przeprawy nie będzie. Apokaliptyczna wizja, przygotowana przez Josha Grahama, aż bije po oczach beznadzieją i przytłaczającym smutkiem. Opuszczona konstrukcja w centrum okładki wygląda jak dom nad rozlewiskiem nieuchronnej agonii.
Po włożeniu dysku do odtwarzacza, dopełnia się gorzkie dzieło. Ponure, dźwiękowe przestrzenie snują się aż po horyzont. Nie ma tu ni promyka światła, który przebiłby się przez kurtynę ołowianego brzmienia. Porzućcie wszelką nadzieję. Zduszone krzyki wokalistów i potężne ściany gitar przelewają się przez głośniki, wprawiając odbiorcę w specyficzny bez-stan. Niewiele się w tej monolitycznej muzyce dzieje, bo i nie musi. Pożądany efekt zostaje osiągnięty prostymi, lecz zabójczo skutecznymi metodami. Każdy z muzyków położył na stole swój "know-how" i zbierane latami doświadczenie musiało zaprocentować także tym razem. Płyta robi wręcz wrażenie stworzonej intuicyjnie, bez żadnego szumnego planu, a jedyną trudnością było zapewne pogodzenie terminarzy uczestników przedsięwzięcia.
Warto przy okazji wspomnieć, że debiut Shrinebuilder został nagrany w trzy dni z Toshi Kasai za konsoletą. Mam jedynie nadzieję, że maksyma "łatwo przyszło, łatwo poszło", w tym przypadku nie zadziała i Shrinebuilder okaże się czymś więcej, niż jednorazową efemerydą i ciekawostką dla maniaków przygnębiającego hałasu. Są na to szanse, ponieważ grupa zapowiedziała wiosną przylot z koncertami do Europy (wystąpią m.in. na wrocławskim festiwalu Asymmetry), a nic nie wiąże ze sobą mężczyzn tak, jak wspólny wysiłek fizyczny.
7/10