Reklama

KęKę "SIARA": Żywot człowieka tęskniącego [RECENZJA]

Rap dla czterdziestolatków kojarzy się u nas albo z szeroko pojętą alternatywą dla oczytanych i otrzaskanych z kontekstami, albo też raportem z życiowych batalii od urobionego w niemuzycznej pracy zajawkowicza. Pocztówka dźwiękowa z obecnego i dawnego Radomia to mainstream, którego u nas jeszcze nie było.

Rap dla czterdziestolatków kojarzy się u nas albo z szeroko pojętą alternatywą dla oczytanych i otrzaskanych z kontekstami, albo też raportem z życiowych batalii od urobionego w niemuzycznej pracy zajawkowicza. Pocztówka dźwiękowa z obecnego i dawnego Radomia to mainstream, którego u nas jeszcze nie było.
KęKę prezentuje płytę "SIARA" /

Formułowanie opinii na podstawie strzępków informacji z przeszłości, bez znajomości szerszego kontekstu, to bardzo grząska taktyka - a już szczególnie wtedy, gdy chodzi o reprezentantów największego gatunku w kraju. Trudno zliczyć publicystów z prawa i lewa, którzy przejechali się na raperach, bo przyjrzeli się im doraźnie i zwęszyli szansę na wpasowanie ich we własną narrację. Jedni zbyt szybko próbowali burzyć pomniki, odgrzebując stare wypowiedzi, które nie miały już wiele wspólnego z obecnym światopoglądem artysty. Drudzy migiem stawiali nowe na podstawie ledwie wycinka twórczości, by później musieć wycofywać się z tego rakiem.

Reklama

Ostatnio doświadczył tego KęKę, któremu wyciągnięto te wszystkie Lwowy, Wilna i krucjaty z solowego debiutu. Zapomniano jednak o tym, że osiem lat to wystarczająco dużo, by dokonać znacznych korekt światopoglądowych. Już jakiś czas temu skrajne sądy, chęć odwetu i agresja zostały zastąpione dialogiem, skupieniem się na sobie i szukaniem spokoju ducha. Nie stało się to z dnia na dzień, tylko było logicznym procesem związanym z trzeźwieniem i nowymi wyzwaniami życiowymi.

W ogóle myślę, że słuchacze zbyt rzadko patrzą na tę karierę kompleksowo, a za często starają się ją sprowadzić do klikalnych szpil w rodzaju: "typ się dawno skończył", "jak pił to lepiej rapował", "zestarzał się i robi muzykę dla normików". W tej dyskografii zawsze coś wynika z czegoś, każdy kolejny materiał jest jej dopełnieniem.

Pierwsze solo było umoczone w procentach, miało jeszcze sporo radomskich producentów. Drugie próbowało zerwać z pijacką łatką, szło szerzej pod względem liczby beatmakerów i inspiracji. Trzecie brawurowo rozliczyło się z alkoholizmem i wyeksponowało lęki, brzmiało jak nic innego w tamtych czasach. I to na nim zakończył się szerszy etap scenowy, self-made'owy, bez featuringów.

Dalej było już szukanie uniwersalności muzycznej, staranie się o trafienie pod strzechy, a nie tylko daszki. Czwórka była lżejsza, wspierali ją Andrzej Grabowski czy Sarsa, ale też Białas. Piątka poszerzała krąg, mając pod ręką Pawła Domagałę, Kasię Grzesiek, Grizzlee'go czy Sebastiana Riedla, ale też Palucha. I tu mamy kolejny koniec. "SIARA" jawi się jako pierwsza prawdziwa próba dotarcia do tzw. starszego słuchacza. Ten album, mimo że przejściowy, daje coś nowego grze.

Zmiana tytulatury na przestrzeni dwóch ostatnich płyt (z mistera i znanego w Polsce pseudonim na rzecz samego nazwiska, będącego zarazem pierwszą w życiu ksywą) wydaje się ważnym kluczem interpretacyjnym. Wiadomo, u radomianina zawsze działa zasada: najpierw człowiek, potem raper, ale tutaj mamy jej nową realizację. Kiedyś trzeba było brać to na intuicję, teraz zostało wreszcie raz a dobrze wyartykułowane - pomimo ciągłego parcia do przodu oraz przetykania utworów aktualnymi odczuciami osobistymi i społecznymi Kę jest poskładany nie tyle z sentymentów, ile z trudnych do wytłumaczenia nostalgicznych epizodów. Trudnych, jeśli zna się jego niełatwy życiorys, sumiennie opisywany w kawałkach na przestrzeni lat. Nawiązując do dawnych czasów: to rozciągnięty niemal do rozmiarów LP, poszerzony o garść wątków i dużo bardziej gorzki "Sentymental". I nie jest to bynajmniej zarzut.

Czy Radom jest ważny w tych opowieściach? Jasne, w końcu przewija się tu bez przerwy i nieprzypadkowo został określony jako miasto, które "zbiło jak psa, zahartowało jak stal". Istotniejsze są jednak przeżycia same w sobie, oderwane nawet od rodzinnego Ustronia, całkiem malowniczej dzielnicy wspomnianego ośrodka. Istotniejsze jest to, co robiło się z kumplami i myślenie o tym, co mogą teraz porabiać. Istotniejsze jest to, że różnie się wiodło, ale chyba jednak długofalowo miało to sens. Istotniejsze jest bycie niegdyś średnim ojcem. Ba, nawet miejskie legendy funkcjonują tu bardziej jak symbole niż coś przypasowanego do konkretnego miejsca. Wszystko rozbija się o emocje, nie punkty na mapie. Z takimi przebitkami z przeszłości łatwo się utożsamić wszystkim tym, którzy nieustannie, mimowolnie mitologizują przeszłość - a to raczej domena ludzi starszych niż młodszych.

Przy wnikliwych odsłuchach uderza za to fakt, że magdalenką gospodarza jest najpewniej... szczęście. Zupełnie tak, jakby dużo lepiej radził sobie w momentach - obiektywnie rzecz biorąc - krytycznych, gdy musiał brać się za bary z życiem i ciągle toczyć nierówną walkę z brakiem pieniędzy i nałogami. Jakby to było jego stanem naturalnym, taką pokrętną strefą komfortu. Nawet jak jest bardzo dobrze, to jednak jest źle. A stąd już krok do chodzenia z głazem w bucie i autodestrukcji. Nic bardziej ludzkiego.

Dwa światy znajdują zresztą swoje odzwierciedlenie w formie. Nie ma jednego albumu "SIARA", są tak naprawdę dwa. Dzieli je charakter muzyczny. Ten pierwszy, kończący się na "Trybie ON", możemy uznać za wersję light. Przeróżne gitary grają pierwsze skrzypce, podkłady są szeroko zaadresowane, cechują się zbytnim bezpieczeństwem brzmieniowym. Nieszczególnie przeszkadzają, ale równocześnie nie wyróżniają się niczym szczególnym. Bliżej im do powtórki z dwóch poprzednich płyt niż bycia skrojonymi pod jakąkolwiek zmianę. Tę ostatnią zapowiada dopiero "Nie mów mi" Chrisa Carsona, gdzie struny są egzotyczne, a agresywna nawijka i uzasadniona faktami przewózka wyrywają z delikatnego znużenia dźwiękami.

PSR wjeżdża w "Smutnej prawdzie" z nawiedzonym grajkiem i charakternym smyczkiem, po czym doprawia leśnym klimatem i zbłąkaną fujarką w "Złym roku". "Legenda" Sergiusza to senne odrealnienie, oszczędność i migotliwość, "Kukły" Leśnego - spokój i specyficzne smyczki. A jest jeszcze przecież drillowe "Oni czekają na cud", wyprodukowane przez Worka i Swizzy'ego. Jak się okazuje, gospodarz radzi sobie i z takimi podkładami, nie kalkuje ani nie pastiszuje.

Warto jednak zaznaczyć, że szaleństw tu nie uświadczymy; wszystko porusza się w ramach akceptowalnych dla słuchacza, który na większe eksperymenty brzmieniowe reaguje alergicznie. Nie inaczej jest z pisaniem i nie inaczej jest z flow, bo ten drugi prawie nie zostaje udziwniony, sunie w gruncie rzeczy miarowo, a Kę ewentualnie gra samym głosem, rapując głośniej lub ciszej. Jest użytkowy, nie sztukateryjny. Treściowo ujmuje, całościowo muzycznie brakuje mu nieco smaczków.

Jak już jednak wspominałem, traktuję ten album jako przejściowy. Sądzę, że to nie kalejdoskop wspomnień do odhaczenia w pewnym wieku, lecz próba obrania kursu na przyszłość, zakładającego coraz lepsze komunikowanie się z równolatkami. Trzymam kciuki. Wypośrodkowany, słuchany masowo grown man rap, który dojeżdża na każdym poziomie twórczym, to może być jeden z nowych kolorów środowiska, które wcale nie jest już takim młodzieniaszkiem, jak mu się wydaje.

KęKę "SIARA", Takie Rzeczy

7/10


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: KęKę | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy