Reklama

Kanye West "Jesus Is King": Prawda nas wyzwoli [RECENZJA]

Czy pamiętacie filozoficzną książkę Kanyego Westa, która wiele miesięcy temu była fragmentami publikowana na Twitterze? Jeśli nie, to tak naprawdę nic wielkiego was nie ominęło. Sprawa ma się zupełnie inaczej, kiedy czytaliście coachingową lekturę samozwańczego guru. Czas wejść na wyższy level i zapoznać się z "Jesus Is King".

Czy pamiętacie filozoficzną książkę Kanyego Westa, która wiele miesięcy temu była fragmentami publikowana na Twitterze? Jeśli nie, to tak naprawdę nic wielkiego was nie ominęło. Sprawa ma się zupełnie inaczej, kiedy czytaliście coachingową lekturę samozwańczego guru. Czas wejść na wyższy level i zapoznać się z "Jesus Is King".
Okładka płyty "Jesus Is King" Kanyego Westa /

Kolejne nieoczekiwane ruchy, rezygnacja z od dawna zapowiadanego "Yandhi", zakaz seksu pozamałżeńskiego dla współpracowników w trakcie sesji nagraniowych, regularne zmiany daty premiery (żeby było ciekawiej, to ostatnia nastąpiła niedługo przed wydaniem albumu), aż po wiele innych mniej istotnych rzeczy, o których ciężko teraz sobie przypomnieć. W taki oto sposób wyklarował "Jesus Is King", którego historia powstania jest równie fascynująca jak duchowa przemiana Kanyego Westa. To nic innego, jak trudna historia człowieka, który stał się Bogiem tylko po to, żeby... po kilku latach się z nim przeprosić i odprawić hiphopowe kazanie, w którym zabrakło tylko "Amen" na samym końcu.

Reklama

"Jesus Is King" to znowu coś nowego, wyjątkowego i nietypowego, nawet jak na samego Yeezusa, ekhm, Kanyego. Coś, czego nie było wcześniej, przynajmniej w takiej skali. Dzieło nagrywane od Ugandy, po doskonale znane z zeszłorocznych projektów Wyoming, przedstawia uduchowioną wersję rapera, który kiedyś walczył ze swoimi demonami. To czas nawrócenia człowieka, przyznającego się do błędów i dającego wskazówki innym. Gospel rap pełną gębą, co samo w sobie wydaje się absurdem tak samo wielkim, jak połączenie gospodarza, wpadających z szybką wizytą The Clipse i... tandetnego saksofonu Kenny'ego G w "Use This Gospel". Brzmi to niczym intryga iluminatów, ale przecież artysta zaskakiwał wszystkich już niejednokrotnie.

Kanye West odprawia 27-minutowy rytuał, w którym pojawiają się nawet odniesienia do Ewangelii św. Jana. Nie dziwi więc, że gospelowe chórki Sunday Service Choir (a te są naprawdę świetne, zwłaszcza w otwierającym "Every Hour") są tak samo ważne jak sam rap, i o dziwo takie połączenie całkiem zgrabnie wyszło. To sprawiło, że z każdą sekundą materiału przesłanie gospodarza ma jeszcze większą siłę oddziaływania. A najmocniejszą wtedy, kiedy artysta odkłada melorecytację na rzecz śpiewu, niekiedy mniej udanego jak w "God Is", w którym niemiłosiernie przeciąga końcówki. Dzięki tym zabiegom wprowadza do swojego specyficznego, czasami ciężko zrozumiałego świata.

Tym razem jest to uniwersum pełne wiary, nawrócenia, świadomości popełnionych błędów i nadziei. Z "Selah" dowiadujemy się, że Bóg jest królem, a my sami jesteśmy jego żołnierzami, natomiast "Water" przekazuje, że jesteśmy czystą wodą. Tego typu treści dominują, jednak zdarza się, że Kanye na chwilę spuszcza z pouczającego tonu i wplata inne wątki, które na sam koniec... i tak odnoszą się do Najwyższego. Przykład? Niech będzie to wypadek samochodowy sprzed kilkunastu lat, kiedy raper uszedł z życiem, co według jego słów było zasługą Boga. Pośród takich wersów, niewielkie znaczenie mają wspomnienia kolejnych nagród Grammy czy wzmianka o twarzy zdobiącej pierwszą stronę "Forbesa". Ciekawostki, ginące gdzieś w całości.

Takich rzeczy nie było nawet w chrześcijańskim rapie, przynajmniej tym, tworzonym przez artystów, którzy mają więcej niż kilku słuchaczy na krzyż. To jest już zupełnie inny poziom, czego nie można do końca powiedzieć o muzyce. Ta ponownie została skomponowana nie tylko przez samego Westa, ale i całą armię współpracowników, wśród których są m.in. genialny Pi'erre Bourne (a ten nie mógł zrezygnować ze słynnego "Yo Pi'erre, you wanna come out here?" ubarwiającego "On God") i Benny Blanco, których dzielnie pilnuje niezastąpiony Mike Dean.

Kilka razy doświadczamy klimatów znanych z "My Beautiful Dark Twisted Fantasy", które mocno przypomina "Follow God" oparte na wokalnym samplu z "Can You Lose by Following God" Whole Truth czy z "The Life Of Pablo", z którego czerpie "Hands On". Nie ma za to jednak wielkiej rewolucji, bo takim nie można nazwać organów, które dodają całości niepowtarzalnego klimatu.

Jego się kocha, ale nie zawsze rozumie. Darzy miłością, do niedawna bez odwzajemnienia. Teraz, przyszły prezydent USA, wybacza wszystkim. Lekko, łatwo i przyjemnie nie jest, więc obcowanie z "Jesus Is King" wielkiej frajdy nie daje. Mimo tego, Donald Trump to lubi, wy niekoniecznie musicie, ale znając życie to album docenicie za kilka lat.

Kanye West "Jesus Is King", Universal

6/10


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kanye West | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy