Reklama

Kabe "Mowgli": Popiół na bitach [RECENZJA]

Było ponoć ryzyko, że raper Kabe nie dożyje dwudziestki. Stracilibyśmy wtedy wiele nawiniętych ze swadą, polsko-francuskich opowieści o tym, że pieniądz robi się na schodach. Jednak są, i to podane tak, że można nie umieć rozszyfrować skrótów PDW i ACAB, a i tak dobrze się bawić.

Było ponoć ryzyko, że raper Kabe nie dożyje dwudziestki. Stracilibyśmy wtedy wiele nawiniętych ze swadą, polsko-francuskich opowieści o tym, że pieniądz robi się na schodach. Jednak są, i to podane tak, że można nie umieć rozszyfrować skrótów PDW i ACAB, a i tak dobrze się bawić.
Okładka płyty "Mowgli" Kabe /

Słuchanie polskiego rapu hardkorowego przypomina odwiedzanie osoby w śpiączce. Jeżeli kiedyś była ci bliska, to wypada to czasem zrobić, bo przecież ma ciężko, a ty jakoś przeżyjesz tę stagnację i bezruch. Szczęśliwie co jakiś czas następują przebudzenia, jak w tym starym dramacie z Robinem Williamsem i Robertem DeNiro.

Na przykład przyjdzie PIH i wniesie trochę ekshibicjonizmu, a także poezji. Pojawi się Małolat i będzie mówić o procederze, o którym zawsze się wcześniej milczało. Na nowych bitach zaskakująco dobrze odnajdzie się Major SPZ - facet z tych, co mu płyty napisało życie a nie "koledzy" z Francji, Niemiec i Ameryki oraz Google Translate. Kabe należy stawiać w tym szeregu. Co lepsze, a na tle szczurków przemykających z towarem jak cienie brzmi jakby umiał dwa razy więcej i chciało mu się trzy razy bardziej.

Reklama

Główną zaletą jest melodyjność rezonująca z niepokojem i napięciem w bitach, nakładająca kaganiec na surowe, ostre perkusje. Nawet gdyby słuchać tylko samych dopowiedzeń i dośpiewań ma się wrażenie, że Kabe nie uczyła muzyki pół-głucha, bliska emerytury pani, z wykształcenia rusycystka. Puśćcie sobie "Fefe", tam czuć ten zmysł do melodii, artysta umie wykorzystać inną trochę, egzotyczną podziałkę rytmiczną.

A "Wczoraj" albo "Nad ranem"? Ryzykowne, zaśpiewane tak, jak się przed Sentino, Malikiem Montaną raczej nie śpiewało. Ginie dyskwalifikująca ogniskowość tych refrenów. Gdyby wykonał je któryś z wychowanych w naszych różowych blokach chłopaków, już byście nacinali podwawelską i strugali kijki.

Okej, lata spędzone we Francji u Kabe procentują, wystarczyło porównać sobie WWO i Soundkail w "Nie bój się zmiany na lepsze", żeby zrozumieć o jak innych światach mówimy. Nie każdy ma na blokach afrykańską diasporę, którą może sobie podpatrzeć i podsłuchać, wyleczyć się z tej wyssanej z mlekiem Grażyn niepewności i spięcia gardła, żołądka oraz pośladków.

Nie da się ukryć, że duża część świeżości bierze się właśnie z potraktowania polszczyzny francuskim akcentowaniem, stosowanym z taką nie znoszącą sprzeciwu brawurą, że Jerzy Bralczyk do teraz wyskubuje resztki sylab z brody. Ale, jak pisałem, autor "Mowgliego" jest też bardziej zdeterminowany, energiczny. W "Analogu" charyzma powala od wjazdu i jak gryzie bit, to krew z niego cieknie. W "Blocku" czuć głód w każdej sylabie, żar, zwykłe przekleństwo brzmi dobitniej, niczym wystrzał.

O ile raczej nikt nie będzie słuchał Kabego dla tekstów, to jak już się na nich skupi i jest świadom konwencji, to nie wyłączy. Po pierwsze dlatego, że raper sprawia wrażenie autentycznego, brzmi jakby zaznał tego, o czym mówi. Po drugie - te uliczne bon moty wprost mają swoją siłę, na przykład "palę tę trawę jak pety / gaszę te k***y jak kiepy, podesz-wą" (dywiz pokazuje rozłożenie akcentu) w "Sukcesie" albo "Wjeżdżają nad ranem / wiesz co jest grane, oddaj sznurówki, oddaj zegarek" w "Nad ranem". Po trzecie - znów działa całe to francuskie tło i tam, gdzie - choćby z powodów statystycznych - trafiłby się jakiś zupełny banał, tam twórca w pełni naturalnie przełącza się na drugi język.

Można natomiast słuchać Kabe dla produkcji Opiata. Ta jest niespecjalnie odkrywcza i poczucie "gdzieś to już słyszałem" pojawia się często, ale adekwatna i dopięta na ostatni guzik, przy tym mało amerykańska, bardzo europejska. Czasem wystarczy parę akordów słodkiej gitary, czasem trochę reggae, kiedy jednak potrzeba mroku drillu i perkusji idących jak seriami karabinów w "Bez nerwów" albo uklubowionego, house'ującego, egzotycznego trapu w "Euro" - proszę bardzo. Opiat nie klei bitów, Opiat produkuje, raper, a co za tym idzie również słuchacz, może czuć się zaopiekowany.

Najlepsze w obcowaniu z "Mowglim" jest wrażenie, że tu się wszystko zgadza - od okładki będącej trafioną wariacją w temacie "Księgi dżungli" z całym tym niezbędnym rapowi głównego nurtu złotem, po gości. Można, a nawet wypadałoby, nie kibicować Kizo w jego rapowym wyścigu po nagrodę Darwina, jednak w "Ghetto Life" jest absolutnie na miejscu.

Jakimś cudem Kasta ma najbliżej do polskiego Pop Smoke'a ze wszystkich, zaś Bilon po płycie z Kaczym czuje drill, w dodatku oswaja go i cywilizuje obrazkami pokroju alimenciarza niezdolnego dać dziecku choćby herbatnika. Chemia na linii Major-Kabe nie ulatnia się od czasu znakomitych "Kreatorów" i cholera, jak daleko nie miałby Ursynów do HLM-ów, to Płomień, a zwłaszcza Onar, siadł we "Wczoraj". Kiedy z zachrypniętego gardła wydobywa się "Idę sobie z synem na świeży sok z mandarynek", widzę tę scenę.

Krążek, 40 minut w 14 intensywnych utworach, dopełnia Kaz Bałagane, w opisywaniu półświatka i życia Polski gotówkowej zdecydowanie najbarwniejszy. I nie ma, że boli, nie ma przesytu, jest ciekawość co dalej. Również z QueQuality, które po latach przerywanego głównie przez Guziora (i oczywiście Quebo) marazmu, w końcu wygląda jak ktoś, kto chciałby trochę porywalizować z SBM Labelem.

Kabe "Mowgli", QueQuality

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kabe | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama