Justin Timberlake "Everything I Thought It Was": Zupa z wszystkiego [RECENZJA]
Justin Timberlake wiele zrobił w swoim artystycznym żywocie, aby zacząć być postrzegany jako świadomy artysta. Ale od pewnego czasu doskwiera mu ewidentnie brak pomysłu, jak dalej prowadzić tę narrację i "Everything I Thought It Was" wydaje się najlepszym na to dowodem.
W bliskim sąsiedztwie do premiery "Everything I Thought It Was" w internecie pojawił się koncert Justina Timberlake'a w ramach kultowej serii "Tiny Desk". Dla niezorientowanych - to seria kameralnych koncertów w małym, zamkniętym pomieszczeniu, które zyskały ogromną popularność w sieci podczas pandemii. Autor takich hitów jak "Cry Me A River", "SexyBack" czy "Can't Stop The Feeling" aż kipiał tam radością ze wspólnego występu wraz ze swoją ekipą muzyków. Wróżyło to "Everything I Thought It Was" niezwykle dobrze. I jaki miało to wpływ na album? Cóż, niewielki.
To nie tak, że "Everything I Thought It Was" nazwałbym tworem nieudanym. Skądże! Mamy tu numery zapadające szczególnie w pamięć takie jak "Fucking Up The Disco" czy "My Favorite Drug", które porywają swoim groove'em na parkiet, kontynuując linię nu-disco rozpoczętą przez "Future Nostalgię" Dua Lipy. Zresztą kiedy Justin funkuje, zalicza absolutne peaki tej płyty. Choć przecież singlowe "Selfish" pozycjonuje się jako przeróbka na współczesną modłę nostalgicznego r'n'b sprzed dwóch dekad i nic dziwnego, że tak dobrze chwyciło.
Są też momenty, w których myślę, że utwór niekoniecznie był przeznaczony dla gospodarza - łatwo przecież wyobrazić sobie, że "Drown" byłoby śpiewane przez The Weeknda, który zapewne dociągnąłby ten falset bardziej, nakierował mu więcej emocji i nadał jeszcze większego charakteru. Ale to w dalszym ciągu moment, który doskonale broni wszelkie słowa krytyki skierowane w stronę Justina Timberlake'a.
Problem jest natomiast taki, że "Everything I Thought It Was" to album wyjątkowo mało... charakterystyczny. Mamy tu aż 77 minut, Justin przeskakuje z klimatu na klimat, łapie się różnych stylistyk, niejednokrotnie nawiązujących do jego konkretnych płyt czy utworów. Tylko trudno nie poczuć, że całości brakuje zwyczajnie wyrazistości.
Mając w pamięci "FutureSex/LoveSounds" czy "The 20/20 Experience", wiadomo, że tego faceta stać na o wiele, wiele więcej. Ba, takie momenty jak zebranie *NSYNC do wykonania "Paradise" to wręcz ordynarne korzystanie z resentymentu, który w ostatnim czasie pofalował po internecie drogą viralową za pomocą memowego "It's gonna be may". Ale to w gruncie rzeczy nic ponad popową, transparentną wodę spod znaku włączania tego schowanego na lodówce radia w niedzielne popołudnie, kiedy to mama szykuje obiad.
Justin, chcąc zadowolić wszystkich, prawdopodobnie nie zadowolił nikogo. A przede wszystkim nie powinien być zadowolony z siebie. Bo "Everything I Thought It Was" to nie jest obiektywnie jakaś okropna płyta. To płyta, na którą brakowało pomysłu, więc do zupy wrzucono wszystkie składniki, które są w domu, oczekując, że powstanie coś smacznego. Żaden dobry kucharz tak nie robi.
Justin Timberlake, "Everything I Thought It Was", Sony Music Entertainment
5/10