John Cale "Poptical Illusion": John trwalszy niż ze spiżu [RECENZJA]
Paweł Waliński
Wielu znacie 82-latków, którzy w ciągu roku wydają aż dwie płyty? I to bardzo przyzwoite płyty. John Cale, założyciel The Velvet Underground, nie zwalnia. I oby jak najdłużej nie zwalniał.
Myślałem, że szczęśliwie nigdy już nie będę musiał o tym pisać, bo wszyscy w branży jesteśmy od dawna zmęczeni szermowaniem tą okolicznością, ale "Poptical Illusion", podobnie jak zeszłoroczny, równie dystopijny "Mercy" to efekt kreatywnej biegunki, na jaką zapadł Cale jeszcze w trakcie covidowego lockdownu. Powstało wtedy bez mała 80 utworów, które dosyć logicznie podzielił ze względu na ich muzyczny ciężar. Nowa płyta to ta lżejsza odsłona Cale'a, co absolutnie nie oznacza, że zawiera muzykę błahą czy przesadnie sowizdrzalską.
Przeciwnie, mimo pozornej wesołości czy wręcz wesołkowatości samej muzyki, podejmuje wcale nie takie optymistyczne kwestie. Wsłuchajcie się choćby w takie "Davies and Wales" brzmiące jakby żywcem wyjęte z "Reality" Davida Bowiego a złamane Talking Heads. I cokolwiek podobnym do owej tropem idzie cała "Poptical Illusion" - poważnymi tematami ubranymi w pozór lekkości.
Breakbeatami a'la bristol sound wita nas "Calling You Out", gdzie po raz pierwszy chyba daje swój wyraz eksperymentalny rodowód Cale'a. "Edge of Reason" to par excellance współczesne r'n'b trochę pożenione z trapem. Oczywiście Cale nie uprawia jakiegoś braggadocio, nie - przeciwnie, swoim starczym, mentorskim głosem daje ludzkości lekcje o tym, co poszło nam źle i szkicuje receptę, by sytuację odwrócić. "Buńczucznie" - powiecie. Owszem, ale któż jeśli nie on może sobie na takie parady pozwolić?
W industrialnym "Company Commander" pada zdanie "Prawicowcy palą biblioteki", co zapewne odnosi się do wariackiego wzrostu cenzury w USA, w ramach której skrajna chrześcijańska bigoteria doprowadziła do tego, że w tylko w ubiegłym roku na amerykańskim indeksie ksiąg zakazanych znalazło się aż 4240 pozycji, a liczni diabłu ducha winni bibliotekarze stali się ofiarami przemocy tak fizycznej, jak i słownej. Cale nie chce jednak rozniecić humanistycznej kontrrewolucji. Prędzej z diapazonu swojego wieku i dorobku dokonuje publicystycznego komentarza. Czuć to choćby w jakże niezagniewanym, dream-popowym "I'm Angry".
Tropem Bowiego idziemy znów w przepięknym, najbardziej bodaj na płycie popowym, trochę również mccartnetowskim "How We See the Light" i podobnym w klimacie "Setting Fires". Z kolei singlowe "Shark-Shark" to już Velvet Underground pełną gębą. Rozpiętość stylistyczna "Poptical Illusion" w ogóle wydaje się porażająca. Można by pokusić się wręcz o stwierdzenie, że jest bałaganiarska, gdyby nie jeden wspomniany już, ale jakże istotny czynnik. Kiedyś w jakiejś anglojęzycznej recenzji ostatnich płyt Leonarda Cohena znalazło się stwierdzenie, że ów "z programowego bycia starcem zrobił sobie istotny element artystycznej kreacji". Cale potrafi dokładnie to samo.
Zworką nowej płyty jest on sam, mówiący nam rzeczy bardzo ważne albo wręcz najważniejsze. A że czyni to w tak zróżnicowanej brzmieniowo formie, każe tylko przypomnieć, że jest Cale postacią pomnikową. Tytanem. Gigantem, na ramionach którego - by wspomnieć metaforę Bernarda z Chartres - stoi kupa współczesnych twórców, których może znacie lepiej, niż samego Cale'a. Mnie przed nową płytą maestro pozostaje się tylko ukłonić. Co i wam radzę.
John Cale "Poptical Illusion", Domino/Sonic Records
8/10