Jack White "Fear of the Dawn": Dziwacznie polepiony [RECENZJA]
Paweł Waliński
"Fear of the Dawn" to pierwszy z dwóch zapowiadanych na ten rok solowych albumów White'a. I oby drugi z nich okazał się mniej patchworkowy od tego, bo przy jego lekturze idzie dostać uszopląsu. Niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu.
Nawet gdyby Jack White od piętnastu lat, to jest od ostatniego albumu White Stripes, "Icky Thump" (2007) nagrywał już tylko muzykę konkretną z naciskiem na godowe zaśpiewy jeży pigmejskich, własna pakamera w tancbudzie o nazwie "Historia rocka" i tak należałaby mu się jak koniowi obrok, a młodemu Królikowskiemu blaszka w czoło na otrzeźwienie. Nie przesądzam, że fala revivalowego rocka, z jaką mieliśmy (a właściwie, poniekąd, nadal jeszcze mamy) do czynienia, bez White Stripes by się nie zdarzyła, bo pewnie by się zdarzyła, jednak trudno przecenić ich wkład w ponowne powszechne zrozumienie faktu, że kiedy Robert Johnson przy wtórze kuraka dilował diabłu na rozstajach dróg duszę za talent, nie była to sytuacja w kaszę dmuchał, ale coś o znaczeniu dla rodzaju ludzkiego absolutnie fundamentalnym.
Dobra, jasne, przesadzam oczywiście i heheszkuję. Mniej heheszkowe jest z kolei to, że po skończeniu przygody z White Stripes, nasz bohater z lepszym lub gorszym skutkiem, w ramach lepszych i gorszych eskapad artystycznych, odrobinę się jednak miotał. A "Fear of the Dawn" zdaje się tego miotania trochę bolesnym ukoronowaniem. Dlaczego? A dlatego że jest to tak niesamowity bajzel, że aż musieli zagraniczni krytycy wyciągnąć na sztandary nieodżałowanego Kapitana Wołowe Serce, żeby przez porównanie z owym próbować to nagranie usprawiedliwić.
I o ile porównanie to na wyrost, to coś jednak jest na rzeczy - może nie w kontekście "Trout Mask Replica", bo to jednak nie ten poziom zamierzonego działania artystowsko-antymuzycznego, ale - powiedzmy - "Lick My Decals Off, Baby" czy choćby "Ice Cream for Crow". Przy czym pytanie o to, czy warto próbować robić Beefhearta po Beefhearcie, pozostaje oczywiście absolutnie inną kwestią.
Jeśli szukać na "Fear of the Dawn" pozytywów, to możemy się uciec do wielce wyświechtanego sloganu, że White potrafi odnaleźć się w wielu stylistykach. Że zagra wszystko - od Kombii do White Zombie. I tak to sfuzzowany blues "Taking Me Back" sąsiaduje tu niemal z muezinopodobnymi wokalizami, bieda-rapsem i karaibsko-afrykańskim refrenem w "Hi-De-Ho".
A że poza pochwałą odwagi (czy może raczej lekkomyślności) w konstruowaniu tracklisty ciężko znaleźć tu więcej czarownych fruktów, staje się oczywistym, kiedy atakuje nas w "Eosophobii" dub do którego White dokleił elementy jak z czarnego snu formacji Foreigner. Bardziej to wszystko brzmi jak zbiór szkiców, nieoszlifowanych pomysłów, z których swoją drogą gros nadaje się na śmietnik albo do głębin szuflady, niż sensu stricto muzyczny album. A dopiero ku końcowi (np "Shedding My Velvet") notujemy nieśmiałe przebłyski powrotu poczytalności.
Jasne, że lepszym jest, gdy artysta przynajmniej stara się w jakiś sposób wymyślić się na nowo, niż gdyby miał tylko odcinać kuponiki od sławy niegdysiejszej. Gorzej jeśli takiego wymyślania się na nowo efekty dają album na którym każdy numer brzmi jakby był dziwacznie polepiony z fragmentów prozy Burroughsa ekranizowanych w stylistyce Looney Tunes. White chwilę temu oświadczył się i zaraz potem wziął ślub ze swoją partnerką, Olivią Jean. Może to te oświadczyny tak go angażowały i taki nerw wprowadzały mu w życiorys, że "Fear of the Dawn" brzmi jak naspeedowana ofiara jedzenia napadowego w ciastkarni? O tym przekonamy się już w lipcu przy okazji "Entering Heaven Alive".
Jack White "Fear of the Dawn", Mystic
5/10