Reklama

Dzieciak czuje bluesa

Kid Rock "Born Free", Warner

W połowie stycznia 2011 roku Robert James Ritchie, zwany Kid Rockiem, odchodzić będzie 40. urodziny. Zapewne stąd na "Born Free" więcej z dorosłego Rocka, za to mniej z rapcore'owo-metalowego Dzieciaka.

Od dawna wiadomo, że muzyczne spektrum zainteresowań Kid Rocka jest równie duże, co skala przestępczości rodzimego mu Detroit. Tym razem jednak wczesną fascynację hip hopem na wzór brooklińskiego Beastie Boys i rap rocka w guście Run-D.M.C. oraz westcoastową swadę spod znaku Ice Cube'a, muzyk rodem z Rock City postanowił całkowicie odrzucić. Dziś to samo można zresztą powiedzieć o dotychczasowych muzycznych flirtach Kid Rocka z heavy metalem, dzięki którym "American Bad Ass" z Michigan zyskał stadionowy rozgłos i rozpoznawalność wśród fanów z tak odległych muzycznie rejonów, kładąc pomost nad pokoleniową przepaścią dzielącą gitarowe riffy AC/DC i Metalliki i eklektyczny aggro-metal Limp Bizkit, Korna i Rage Against The Machine.

Reklama

Dla zwolenników twórczości Kida, od dawna śledzący jego karierę, "Born Free" nie powinien być jednak aż takim zaskoczeniem. Zdecydowanie bardziej liryczną stronę swojej osobowości ujawniał już bowiem dobre kilkanaście lat temu na "Devil Without A Cause" (1998), jak choćby w country-westernowym "Cowboy" czy southernrockowej balladzie "Only God Knows Why". Potwierdza to także dobra połowa poprzedniej płyty, "Rock N Roll Jesus" z 2007 roku, na czele z letnim przebojem "All Summer Long", wzorowanym m.in. na "Sweet Home Alabama" Lynyrd Skynyrd.

Wcześniej na tle nieśpiesznych dźwięków rockowej gitary nierzadko pojawiały się rapowane wokale. Teraz z kolei, tak wokalną dezynwolturę i arogancję białasa, jak i hiphopową brawurę i zrytmizowaną potoczystość wyrzucanych z siebie słów, zdecydował się w całości zastąpić heartlandrockową manierą everymana, by wreszcie do woli móc sobie pośpiewać. Z tym w parze musiała pójść również muzyka, którą ansambl uznanych nazwisk pod kierownictwem wszechmocnego Ricka Rubina przygotował w kilkanaście dni. Dość powiedzieć, że cztery numery oparto tu na patentach podarowanych przez Jamesa Hetfielda, który już w "Mama Said" Metalliki bujał country rockiem (ku rozpaczy fanów).

Znajdujemy tu więc pochwałę amerykańskich ideałów na springsteenowską modłę w singlowym "Born Free" w sam raz na otwarcie Super Bowl; powtórkę z "Picture" w balladowym duecie z Sheryl Crow w "Collide"; nieco blue-eyed soulu na "Care" w towarzystwie Martiny McBride i T.I.'a (jedyny, chwilowy akcent na czarną muzykę); pełne troski obserwacje z ogarniętego kryzysem Detroit w "Times Like These"; a przede wszystkim sporo southernrockowych hymnów ("Purple Sky", "God Bless Saturday"; oparty o niemal ragtime'ową taneczność pianina "Slow My Roll"), country rocka ("Flyin' High") i bluesa ("Rock On" z nieco floydowską fakturą gitary; płynący korytem Missisipi "Rock Bottom Blues"). Kid Rock dziś kładzie się na plecach z wyciągniętymi nogami, by chwycić za gitarę, śpiewać i grać z pełnym luzem. Ja to kupuję, nawet przy braku powalających przebojów.

Słuchając zawartości "Born Free", można by sądzić, że ze stadionów Kid Rock postanowił tym razem przenieść się do honky-tonk barów na głębokim Południu USA. Nie bądźmy jednak naiwni. "Możesz mnie powalić i patrzeć jak krwawię / Ale nie możesz zakuć mnie w łańcuchy" - śpiewa Rock, na pierwszym w swej karierze albumie bez rodzicielskich ostrzeżeń na okładce, zupełnie odrzucając krępujący go dotąd złoty łańcuch rapera i gniew metalowca. A stadiony i tak się zapełnią.

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dzieciaki | Born | Robert James Ritchie | Kid Rock | recenzja | płyta
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy