Bob Dylan "Rough And Rowdy Ways": Epoka antychrysta dopiero się zaczyna [RECENZJA]
Paweł Waliński
Pyk. Jest pierwsza płyta Dylana po tym, jak szwedzka akademia uhonorowała go nagrodą Nobla. I jest dobrze. Bardzo dobrze. Bo to album bardzo ważny. Choć również bardzo nieprzyjemny, a wręcz bolesny.
To trzydzieste dziewiąte studyjne nagranie w długiej i owocnej karierze Dylana. A zarazem pierwsze od ośmiu lat zawierającą premierowy materiał (trzy poprzednie to albumy z coverami). I mam wrażenie, że w całej gigantycznej medialnej wrzawie pod tytułem "pierwsza płyta po Noblu", najbardziej obojętny pozostaje sam Dylan. Ale znając go, trudno się dziwić.
Facet był świadkiem wielkiego kawału historii tak Ameryki, jak i świata, napisał jedne z najważniejszych piosenek kiedykolwiek skomponowanych, a na wszelką krytykę uodporniony jest pewnie już od 55 lat, kiedy wylało się nań wiadro pomyj, bo podniósł rękę na folkową świętość, to jest wymienił gitarę akustyczną na elektryka. Takiego faceta trudno wyprowadzić z równowagi czy zbić z pantałyku. Nawet Noblem. Dylan będzie Dylanem. Zrobi dokładnie to, na co ma ochotę. I w tym przypadku, jak zwykle, dobrze na tym wychodzi.
Jeśli już koniecznie próbować szukać dla "Rough and Rowdy Ways" kontekstu, z pewnością lepszym i godniejszym od Nobla tropem byłyby trwające na całym świecie protesty związane z morderstwem, którego policja w Minneapolis dopuściła się na czarnoskórym George'u Floydzie niespełna miesiąc temu. Dlaczego? Raz: dlatego, że w czasach historycznych zwrotów i niepokojów warto móc zwrócić się ku jakiemuś autorytetowi, a tych wszak mamy coraz mniej. Dwa: Dylan znany jest ze swojego muzycznego aktywizmu na rzecz emancypacji Afroamerykanów, wspomnieć choćby takie utwory jak "Oxford Town" jeszcze z dylanowskich czasów grania protest songów czy dekadę późniejszy "Hurricane".
Nie chcę oczywiście przez to powiedzieć, że "Rough and Rowdy" jest inspirowane ostatnimi wydarzeniami. Prędzej, że choćby czasowa koniunkcja tego nagrania ze stanem świata czyni je jeśli nie bardziej interesującym, to co najmniej piekielnie aktualnym. A aktualność owa winna wybić nas ze strefy komfortu, bo mimo mocno nierzadko impresjonistycznego charakteru, nie jest to płyta ku pokrzepieniu serc. Przeciwnie: prędzej przekonuje nas, że nadal podążamy ścieżką może i rozwlekłą w czasie, ale prowadzącą do takiej czy innej zguby.
Dowodów nie trzeba szukać daleko. Wystarczy już siedemnastominutowy utwór "Murder Most Foul", w którym Dylan, na poły deklamując, na poły śpiewając i nie szczędząc brutalnych szczegółów, opowiada o zabójstwie Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Przekonuje, że prawdziwa wina nie spada na samotnego szaleńca (szczególnie, że do dziś oficjalna wersja przebiegu wypadków budzi uzasadnione kontrowersje), ale w jakiś sposób rozpuszcza się i rozwadnia na całe społeczeństwo, panujące w nim nastroje i stosunki.
Trudno nie odnieść tego do sprawy Floyda, śmierć którego nie była wszak tylko skutkiem działań jednego funkcjonariusza policji, ale wynikiem wielowiekowej rasistowskiej tradycji USA, zamiatanych pod dywan problemów systemowych czy właściwie całokształtu tamtejszych stosunków społecznych.
Można to oczywiście przenieść i na nasze podwórko. Bo o ile prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza, zabił jeden konkretny człowiek, o tyle grunt pod tę zbrodnię przygotowany został bardziej systemowo. Przez cały przemysł pogardy, cynicznie i bez mrugnięcia okiem zaszczuwający człowieka i może nawet przyklaskujący na widok efektów swoich działań.
Jeśli w 2020 roku i w sytuacji jaką mamy, Dylan wraca do Kennedy'ego, choć przecież w tym samym kontekście mógłby wrócić również do Martina Luthera Kinga czy Malcolma X, to wiedz, że coś się dzieje. Szczególnie, kiedy słyszymy takie wersy, jak: "W dniu kiedy go zabili, ktoś mi powiedział: / 'Synu, epoka antychrysta dopiero się zaczyna'". Trudno nie mieć ciarek na plecach.
Muzycznie z kolei jest to Dylan, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Może nie tak mocny, jak przy okazji "Tempest", ale nadal jak mało kto czujący praktycznie wszystko, co stanowi składowe terminu "americana". Choć, skoro ten termin już pada, trudno oprzeć się wrażeniu, że zdobywająca sobie coraz to szersze rzesze fanów, choć jednak nadal niszowa muzyka, jaką jest gothic americana czy, jak kto woli "dark country" albo "southern gothic" - z bandami takimi jak 16 Horsepower, Sparklehorse, The Handsome Family, Jesse Sykes & the Sweet Hereafter albo choćby Lonesome Wyatt and the Holy Spooks zawdzięcza Dylanowi (oraz Tomowi Waitsowi, tak na marginesie) więcej, niż zazwyczaj się mawia.
Szczególnie słychać to w singlowym "False Prophet" (choć, zapewniam, żaden z singli nie jest zupełnie reprezentatywny dla całego albumu), zadziornym mrocznym bluesie trochę w stylu Howlin' Wolfa albo noirowym "My Own Version of You", gdzie już nie z Wyjącym Wilkiem biegamy ramię w łapę, ale z samym Screamin' Jayem Hawkinsem. I to bez wkładania do nosa sztucznej kości, która to kość - o ironio - znowu odsyłałaby nas w kierunku tematów związanych z rasizmem, blackface i Jimem Crowem. A ostatecznym dowodem na tę tezę niech będzie "Black Rider". Nie wierzycie - sprawdźcie sami.
I bez kontekstu "Rough and Rowdy Ways" byłoby świetną płytą. Szczęście (dla albumu) i nieszczęście (dla kondycji ludzkiej) zarazem w tym, że jest przerażająco aktualna. I może w tym bardziej, niż we wszystkich nagrodach które przyjął albo których nie przyjął, z Noblem na czele, dowód wielkości Dylana.
Bo, powiedzcie szczerze, o ilu osiemdziesięciolatkach można powiedzieć, że nadal nagrywają płyty aktualne? Albo że nagrywali je pod koniec życia? Sinatra? Cohen? Raczej nie. Może najwyżej Johnny Cash, choć nie zapominajmy, że zmarł zaraz po siedemdziesiątce, a jego ważne nagrania z końcówki kariery były coverami. Tymczasem Dylan nadal nie tylko ma wszelkie moralne prawo, by urbi et orbi wydawać pouczenia. Ma też prawo artystyczne, a "Rough and Rowdy" tylko tego dowodem.
Bob Dylan "Rough and Rowdy Ways", Sony Music
9/10