Behemoth "The Satanist" (recenzja): Boska pomyłka
Bałem się tej płyty, zanim w ogóle powstała. Na długo przed ponownym uruchomieniem propagandowej maszynerii, atakiem promocyjnej biegunki, narastającym hajpem i kolejnym obowiązkowym trailerem do trailera zapowiadającym trailer.
Jako człowiek małej wiary, moje obawy dotyczyły głównie dalszego brnięcia pomorskiego Behemotha w utwardzaną od z grubsza 15 lat muskularną stylistykę death metalu, która, choć doprowadzona do perfekcji zapewniła zespołowi międzynarodowy sukces, nieuchronnie zmierzała ku samozatraceniu, zwiastując rychłe wyczerpanie formuły.
Poprzednia płyta "Evangelion", nad którą pięć lat temu i ja rozpływałem się w zachwytach, niewątpliwie wycisnęła z niej maksimum. Zdefiniowanie w ten sposób jeszcze jednego albumu byłoby czystym szaleństwem, które, jak słusznie zauważał blisko sto lat temu sam Einstein, jest z gruntu niedorzecznym "robieniem wciąż tych samych rzeczy w oczekiwaniu nowych rezultatów". Towarzyszący mi od dłuższego czasu lęk przed rozczarowaniem był jednak niepotrzebny. "The Satanist" okazuje się bowiem zupełnie nowym otwarciem w dziejach Behemotha. Początkowa ulga szybko zmienia się w szczery podziw.
Niejaką duszność poprzednich płyt zastąpiono kapitalną przestrzenią, czego dowodem był już singlowy "Blow Your Trumpets Gabriel", monumentalny, przysadzisty numer osadzony w podniosłym nastroju, w którym nibygalernicze zawołania, chóralne "Hosanna, Hosanna...", waltornie i trąby nigdy nie przekraczają granicy kiczu znanego choćby Dimmu Borgir. Czuć tu za do ducha Hellhammer, polot Emperor, a nawet niezdrową fascynację Nergala zwyrodnialcami z fińskiego Beherit, wszystko to jednak na własnych zasadach.
Równie okazale brzmi zamykający całość, ponadsiedmiominutowy "O Father O Satan O Sun!" ze świetnie brzmiącym basem Oriona, (świadomym?) nawiązaniem do słynnego "Kashmir" Led Zeppelin, eterycznym zakończeniem na miarę najlepszych dokonań Ulver i Solefald oraz zgoła hardrockową solówką. Ta ostatnia pojawia się też jeszcze wyraźniej w dychotomicznym "Messe Noire", gdzie w działającą naprzemiennie aberracyjną nawałnicę dźwięków i zwolnienia wpleciono ascetyczny, acz jakże celny gitarowy motyw, od którego nie sposób się uwolnić.
Powrotem do blackmetalowych korzeni jest za to "Furor Divinus", którego plugawa gwałtowność z jednej strony, a gitarowa melodyjność z drugiej chłoszczą sprawniej niż połączone siły Pancernej Dywizji z Norrköping, drzewnego Dissection i późnego Immortal, bez najmniejszego uszczerbku dla własnej tożsamości, z czym spotkamy się również w wielopiętrowo skonstruowanym "Ora Pro Nobis Lucifer", zaś po wybrzmieniu będącego kwintesencją black / death metalu, niemożebnie intensywnego "Amen" na koncertach na pewno nie będzie co zbierać.
Niespotykaną dotąd różnorodność uwydatnia jeszcze bardziej tytułowy i na swój sposób "przebojowo" melancholijny "The Satanist" spod znaku mrocznego rocka The Cult, Sisters Of Mercy czy Fields Of The Nephilim o słusznej powściągliwości obcej kolegom po fachu z Tiamat czy Moonspell; to samo bardziej postępowy "In The Absence Ov Light", w którym przed rozpętaniem się piekła Nergal cytuje Gombrowicza na tle saksofonu (!) niczym z klasyków kina noir z lat 50., oraz bathorowski "Ben Sahar" wyzbyty kiczowatości niedawnych koszmarków pogrobowców z Watain.
Znacznie okazalsza muzykalność tej płyty, naturalność, dojrzałość i brzmieniowa przestrzeń, ale i - a może przede wszystkim - jej zwielokrotniona czytelność, sprawiły, że "The Satanist" słucha się z ogromną przyjemnością, a przysłowiowe zmęczenie materiału nie wchodzi w rachubę.
Choć jawna zuchwałość tytułu "The Satanist" zobowiązuje, co też dobitnie poparto muzyką, ideologiczne zmagania się z tym tematem oraz dyskusje o (skądinąd niebanalnej) okładce krwią pomazanej zostawiam młodszym ode mnie. Skoro jednak ósmego dnia Bóg stworzył rock and rolla (przynajmniej wg Kiss), obawiam się, iż tego raczej nie przewidział.
Behemoth "The Satanist", Mystic
9/10