A gitara wciąż łka
Carlos Santana "Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics Of All Time", Sony Music
Legendarny gitarzysta z tabunem zaproszonych gości porwał się na rockowe klasyki. Efekt jest jednak co najmniej dyskusyjny.
Pomysł był prosty - powtórzyć sukces płyty "Supernatural" z 1999 roku, jaki do Carlosa Santany przekonał publiczność, która nie pamiętała jego popisów na festiwalu Woodstock w 1969 r. Gitarzysta na "Supernatural" zaprosił m.in. Roba Thomasa z Matchbox 20, Lauryn Hill, Everlasta, Erica Claptona, Eagle-Eye Cherry, muzyków grup Dave Matthews Band i Mana. Efekt przerósł najśmielsze oczekiwania - ponad 27 milionów sprzedanych egzemplarzy na świecie, dziewięć nagród Grammy oraz wielkie przeboje "Smooth" czy "Maria, Maria".
Po trzech latach Santana z plejadą gwiazd, głównie hip hopu, popu i soulu (Macy Gray, Seal, Dido, Michelle Branch, tenor Placido Domingo), wydał "Shamana", a 2005 rok przyniósł "All That I Am" (wśród gości Steven Tyler z Aerosmith, Mary J. Blige, Joss Stone, Will.I.Am, Kirk Hammett z Metalliki), oba bazujące na tym samym koncepcie.
Album o mocno pretensjonalnym tytule "Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics Of All Time", od wspomnianej trylogii różni przede wszystkim to, że nie ma tu autorskich numerów, lecz rockowe klasyki. Przynajmniej połowa z nich to utwory, które przeciętny fan, obudzony w środku nocy, rozpozna po pierwszych taktach . Przykłady? "Whole Lotta Love" Led Zeppelin, "Back In Black" AC/DC, "Riders On The Storm" The Doors, "Smoke On The Water" Deep Purple, "Sunshine Of Your Love" Cream, "Little Wing" Jimiego Hendrixa...
Od oryginałów wykonania Santany i jego gości różni przede wszystkim charakterystyczna gitara głównego bohatera, sypiąca na prawo i lewo latynoskimi brzmieniami plus rozbujana sekcja rytmiczna z funkowym groovem. Nie sposób tego podrobić, nie sposób tego nie rozpoznać po raptem 10 sekundach. Jednak w większości przypadków nowe wersje nawet nie zbliżają się poziomem do oryginałów. Najostrzejszym przykładem jest "Back In Black", kompletnie położony przez rapera Nasa (hiphopowe wstawki "yeah, that's right", brakowało tylko rzucenia jakimś "madafakiem").
Co ciekawe za to, fajnie, bezpretensjonalnie wypadły najmłodsze stażem utwory - "Dance The Night Away" Van Halen i "Photograph" Def Leppard. Duch przełomu lat 70. i 80. w pełnej krasie (te wielogłosy, przebojowe klawisze), zaś wokaliści (odpowiednio Pat Monahan i Chris Daughtry) robią lepsze wrażenie niż ich koledzy o bardziej znanych nazwiskach, jak bezbarwnie wypadający Gavin Rossdale z Bush ("Bang A Gong" T.Rex) czy Jacoby Shaddix z Papa Roach (siłowo, bez jakiejkolwiek finezji potraktowane "Smoke On The Water" Deep Purple).
Muzycznej młodzieży miejsce w szeregu pokazuje weteran Joe Cocker, z którym Santana występował na tym samym festiwalu Woodstock podczas pamiętnego "lata miłości". Cocker zresztą nie od dziś ma świetną rękę do coverów - wystarczy wspomnieć choćby "With A Little Help From My Friends" Beatlesów, czy późniejsze o prawie trzy dekady "Summer In The City" The Lovin' Spoonful. Zaś "Little Wing" Hendrixa w wykonaniu Cockera to klasa sama w sobie. Dojrzałe emocje w dojrzałym głosie (ach, ta chrypka!) plus łkająca gitara Santany. Duet godny mistrzów - szkoda, że jedyny na takim poziomie.
4/10