Open'er Festival 2023
Reklama

Na Open'erze rock jeszcze żywy. Czuje się dobrze

Open'er Festival 2023 przeszedł do historii. Obyło się bez wielkich problemów pogodowych, a choć na początku wiele mówiło się o niskiej frekwencji, to zgodnie z przewidywaniami w weekend publika dopisała. Królem bezsprzecznie był Kendrick Lamar, a jego rapowy spektakl był niczym pomost pomiędzy generacją Z a millenialsami. Morze ludzi oklaskiwało jednego z najważniejszych przedstawicieli gatunku, który grał swój pierwszy koncert w Polsce od pięciu lat.

Open'er Festival 2023 przeszedł do historii. Obyło się bez wielkich problemów pogodowych, a choć na początku wiele mówiło się o niskiej frekwencji, to zgodnie z przewidywaniami w weekend publika dopisała. Królem bezsprzecznie był Kendrick Lamar, a jego rapowy spektakl był niczym pomost pomiędzy generacją Z a millenialsami. Morze ludzi oklaskiwało jednego z najważniejszych przedstawicieli gatunku, który grał swój pierwszy koncert w Polsce od pięciu lat.
Queens of the Stone Age na Open'erze /Eris Wójcik /INTERIA.PL

Cześć festiwalowiczów zapytanych o długość trwania Open'era nie ukrywa, że nawet pomimo wyjątkowego festiwalowego klimatu, woleliby skrócić go o dzień. Argumentują, że miałoby to dwie korzyści - mniejszy, bardziej wyselekcjonowany line-up sprowokowałby większą frekwencję na poszczególnych koncertach. A ci, dla których cztery dni w festiwalowej przestrzeni to za dużo, mogliby sobie odpocząć. Wiadomo już jednak, że na razie nie ma takich planów, a kolejny Open'er Festival odbędzie się w dniach 3-6 lipca 2024 roku. 

Ale dobrze, miało być o rocku. Rocku, który, ponoć, nie gromadzi tłumów. Ta teza bardzo osłabła, gdy w piątkowy wieczór na scenie pojawił się zespół Queens of The Stone Age. Mechaniczny rock stąpający po ziemi stalowymi butami, wpuścił do dość nasyconej dotąd popem, rapem i syntami przestrzeni powiew świeżości i żywej, rockowej radości. Ale potem było tylko lepiej. Arctic Monkeys z Alexem Turnerem na czele mieli drugą największą widownię podczas całego festiwalu. Wielokrotni headlinerzy Openera wrócili w tej samej roli i choć wydali niedawno nowy album, to sądząc po reakcjach publiczności ci i tak czekali na najbardziej znane utwory z albumu "AM". 

Reklama

Rock jest martwy? Nigdy w życiu

Brałem ostatnio udział w spotkaniu z Gene Simmonsem z Kiss. 73-letni muzyk spytany o współczesne zespoły, które mogłyby powodować, że rock przetrwa odpowiada krótko: "To niemożliwe, rock jest już martwy". Kiedy mówi o najlepszych nowych zespołach wspomina o... Foo Fighters (są na scenie niemal 30 lat), a także o Guns N' Roses! (na scenie od prawie 40 lat). Jako fan rocka z lat 60. i 70. sądzę, że pasowałoby, żeby wyznawcy słów Simmonsa wybrali się na festiwal jak Open'er. Rock żyje i ma się naprawdę dobrze. W końcu rock to nie tylko "Hotel California" i "Wind of Change". 

Jak zmieniał się Open'er przez ostatnie 20 lat? Czytaj w Tygodniku Interia!

Piątek i sobota przyniosły na Open'erze najwięcej radości fanom gitarowego grania. Można mieć tylko zarzut o to, że dwie naprawdę mocne kapele (Warhaus i Kaleo) grały w niemal tym samym czasie. Pierwszy wspomniany zagrał wybitnie. Melancholijne w warstwie tekstowej utwory opakowane rockowym zacięciem, a traktujące o rozstaniu piosenki wcale nie brzmią tak, jakby kończył się świat. Z pewnością nieraz wrócę jeszcze do ich ostatniej płyty, "Ha Ha Heartbreak"

Podobnie jest z islandzkim zespołem Kaleo, który jest niczym ten wujek, który wyjechał na parę lat do Stanów i teraz w co drugim zdaniu po polsku wrzuca angielskie słówka. Mówię to z przekąsem, ale to piękne, gdy zespół z odległej Islandii na scenie prezentuje się jak rasowi Teksańczycy. Lider JJ Julius Son z gitarą Dobro, przesterowana harmonijka ustna i wyśmienity perkusista. Czasem te momenty, gdy zespół jammuje bez wokalisty, są nieco wymuszone i nudne, a Kaleo zrobili to tak, że zabrakło chwili, by publika zaczęła się rozbierać. Atmosfera stała się nie dość, że gorąca, to rockandrollowo lepka, niczym w jednym z przydrożnych pubów położonych na pustyni w kierunku Meksyku. 

W czasie, gdy oczy całej Polski były zwrócone na Labrintha, który na scenę miał zaprosić Zendayę, na Alter Stage wystąpiła grupa Young Fathers. Nie jest to klasyczny, zwykły rock - taki od deski do deski. To bardziej alternatywa, w której styka się wiele styli, od rocka przez rap, aż po muzykę elektroniczną. To coś unikalnego. Słysząc ich, czuję rocka. A ten, naprawdę ma się bardzo dobrze. Wystarczy się rozejrzeć.  

Zobacz też: 

Oddali Mrozowi, co jego. Bo mu się należało

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy