Przewodnik rockowy. Prince: Mały Książę
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
7 czerwca 1958 roku urodził się Prince i to jemu poświęcony jest kolejny odcinek naszego "Przewodnika rockowego".
Zacznę od tego, że gdy po raz pierwszy zetknąłem się z Prince'em, od razu się do niego trochę uprzedziłem. Uprzedziłem, bo uważałem, że ktoś, kto dopiero zaczyna karierę, nie powinien przybierać tak nieskromnego pseudonimu. Owszem, można po wielkich sukcesach zostać obwołanym nawet Królem Rock'n'rolla (jak Elvis), czy Królem Popu (jak Michael), ale żeby tak od razu, będąc jeszcze nikim, wymuszać na wszystkich, nazywanie siebie Księciem - toż to lekkie przegięcie. Tu jeszcze dodam, że podobne wątpliwości, wzbudził we mnie kiedyś, mało jeszcze znany Stevie Cudowny (Wonder), czy zespół, który od razu mianował się Królową. Tyle tylko, że oczywiście czas pokazał, iż w obu tych przypadkach młodzi artyści wiedzieli co czynią... A co do Prince'a, to moje wątpliwości znikły ostatecznie, gdy dowiedziałem się, że Książę to nie żaden wybrany przez niego pseudonim, lecz jedno z dwóch imion, które nadali mu rodzice.
Teraz bardziej serio... Prince Rogers Nelson przyszedł był na świat 7 czerwca 1958 r. w Minneapolis, w stanie Minnesota. To, że chłopiec zajął się muzyką, zostało zapewne uwarunkowane tym, iż jego mama, Mattie Shaw, była Amerykanką o włoskim pochodzeniu (a ci jak wiadomo, z natury są muzykalni), natomiast tato, John Lewis Nelson, był zawodowym pianistą jazzowym utrzymującym się z gry w lokalnych klubach. Co ciekawe, jego zespół nazywał się... The Prince Rogers Trio! W dwa lata po urodzeniu chłopca rodzina powiększyła się o dziewczynkę, której nadano imiona Tika Evene. Rodzeństwo dość szybko ujawniło swoje zdolności muzyczne, co w przypadku Prince'a oznaczało m.in., że już w wieku 7(!) lat, przy wykorzystaniu taboretu i fortepianu taty, pokazał bliskim swój talent kompozytorski, tworząc utwór o tytule "Funk Machine".
Idylla domowego ogniska niestety skończyła się u schyłku lat 60., bowiem rodzice najpierw zdecydowali się na separację, a potem na rozwód. Oznaczało to, że czas nastolęctwa upłynął przyszłemu gwiazdorowi na pomieszkiwaniu raz u mamy i jej kolejnego męża, a raz u taty. I jeszcze jedno, otóż w tamtych latach sporo grał w koszykówkę, co może wydawać się dość dziwne zważywszy, że gdy już przestał rosnąć, osiągnął zaledwie... 155 cm (dlatego też później, w czasie publicznych wystąpień i koncertów nosił buty na sporych koturnach).
Po pewnym czasie nasz pupilek na tyle rozwinął swoje umiejętności, że został pianistą i gitarzystą grupy o nazwie Grand Central, która działała w Minneapolis's Central High School. To z nią, wykonując covery najróżniejszych "czarnych" gwiazd, występował w klubach rodzinnego miasta. Mniej więcej w połowie lat 70. był już na tyle świadom swojej wartości, że przygotował taśmę demo, która sprawiła, że jeszcze jako nastolatek podpisał profesjonalny kontrakt płytowy z Warner Bros Rec. Co było ważne, w myśl umowy miał dla tej firmy nagrać trzy albumy przy zachowaniu pełnej niezależności artystycznej. I tak w już w 1978 r. ukazał się jego pierwszy LP (sam zagrał na wszystkich instrumentach) - "For You". Niektóre z zawartych na nim piosenek zostały zauważone (trafiły na soulowe listy przebojów), a to była wystarczająca motywacja do szybkiego zabrania się za pracę nad kolejnym. Ten, pod tytułem "Prince", ukazał się w roku następnym, odniósł spory sukces i zaowocował pierwszymi przebojami (m.in. "I Wanna Be Your Lover" sprzedał się w milionowym nakładzie!).
Jeszcze lepiej poszło mu z trzecim długograjem, z wydanym w 1980 r. krążkiem "Dirty Mind". Ów trafił główną na listę bestsellerów Billboardu i stał się pierwszą Złotą Pytą w dorobku artysty. Następne złoto dostał już w następnym roku, bo jego kolejny album ("Controversy") też zyskał sporą popularność. Patrząc jednak z perspektywy czasu, można uznać, że wszystko to co zdarzyło się do wydania jego kolejnego dzieła - opublikowanego w 1983 r. dwukrążkowego zbioru pt. "1999", było tylko rytmiczną ciszą przed burzą. Bo "1999" sprzedał się w ponad 3-milionowym nakładzie, a jego twórca stał się już prawdziwą gwiazdą.
Co też ważne przy nagrywaniu muzyki Prince'a wsparł jego własny zespół - The Revolution, a to co się na nim pojawiło, było dość dalekie od dotychczasowych standardów obowiązujących w muzyce soul. Oto bowiem artysta po raz pierwszy zaczął dość świadomie łączyć w swoich utworach rytmikę typową dla Afroamerykanów z tym, co można uznać za elementy, które w tym czasie cenili biali słuchacze (np. sporo syntezatorów).
W 1984 r. zdarzyło się coś, czego wagę (ale nie artystyczną) najlepiej zobrazują beznamiętne liczby. Otóż w owym roku Prince wydał płytę z muzyką, którą napisał na potrzeby filmu "Purple Rain" (w którym sam zagrał głównego bohatera). Efekty: jej trzynastomilionowa sprzedaż, dwadzieścia cztery tygodnie na szczycie listy Billboardu, Oscar (za piosenkę tytułową), a dochód z dystrybucji obrazu w amerykańskich kinach przekroczył osiemdziesiąt milionów dolarów! No i były jeszcze pochodzące z niego wielkie przeboje: "When Doves Cry", "Let's Go Crazy" oraz "Purple Rain".
Tu, po tej lawinie informacji muszę dodać coś od siebie. Otóż na tak wielki sukces albumu z pewnością wpłynęła równoległa dystrybucja sympatycznego "super-teledysku", jakim był film, i (a to dotyczyło już tylko warstwy dźwiękowej) jej bardzo wielka uniwersalność. Bo to było, to co chcieli słuchać właściwie wszyscy Amerykanie. Był więc soul, funk, R'n'B (to dla ciemnoskórych) i rock, rock'n'roll a nawet hard rock dla bladoskórych. Tu pokuszę się o dość śmiałe stwierdzenie, że w owej różnorodności szukałbym analogii z nieco wcześniejszym sukcesem "Thrillera" Michaela Jacksona, na którym też było "wszystko" (nawet super-solo Eddiego Van Halena). A co do gitary i ostrego na niej wycinania, to Prince wypada tu zdecydowanie lepiej od Michaela (nie Eddiego), bo to co i jak gra w końcówce "Purple Rain" to prawdziwe uczta dla każdych, nawet "metalowych" uszu.
Tu podzielę się pewną dygresją. Otóż myślę, że ówczesne megapowodzenie obu artystów, miało też coś wspólnego z ich wyglądem. Jeden (Jackson), z pomocą chirurgów plastycznych, sam pozbawiał się cech typowych dla ciemnoskórych, a drugi (Prince) jest mężczyzną, w którego powierzchowności można doszukać się cech odziedziczonych po mamie. Czyli europejskość rysów i dość jasnej karnacji.
Tak to już jest, że po osiągnięciu apogeum popularności muszą przyjść chwile nieco gorsze. I są takimi, mimo że sprzedaje się następne miliony krążków. Dlatego o kolejnych longplayach i singlach, telegraficznie. Po "Purple Rain" Prince wydał długograje: "Around The World In A Day" (1985); "Parade" (1986); "Sign 'O the Times" (1987); "Lovesexy" (1988); "Batman" (soundtrack z 1989); "Graffiti Bridge" (1990) i "Diamonds and Pearls" (1991). Oczywiście wylansował także całą serię przebojów.
Natomiast w 1993 r., mocno rozczarowany sposobem traktowania go przez "grube ryby" show-biznesu, muzyk postanowił zrezygnować z lansowania płyt własnym imieniem i zaczął je podpisywać, używając specjalnego graficznego znaku, nazwanego "Symbolem miłości". Był to pomysł dość karkołomny, bo owo logo nie posiadało słownego odpowiednika, co sprawiało, że aby jakoś zapowiedzieć w radiu czy telewizji jego kolejne nagranie czy krążek, trzeba było używać dość osobliwego zdania: Oto nowa piosenka "Artysty znanego wcześniej jako Prince". Czasem używano też zwrotu "The Artist". Ów okres w jego karierze praktycznie trwał aż do końca lat 90. I nie był najlepszym.
Wraz z nastaniem nowego tysiąclecia Prince wrócił do Prince'a, czyli jego imię znów trafiło na okładki płyt i na plakaty. Efekt? Szybki powrót na szczyt. Znów ogromne nakłady sprzedawanych albumów i singli oraz wielkie tłumy na koncertach. Tylko dla przykładu zacytuję informację, że 2005 r. został przez magazyn Rolling Stone okrzyknięty najlepiej zarabiającym artystą świata (wzbogacił się w owym roku o 56,5 mln dolarów!).
Czytający tę urodzinową laurkę pewnie zauważyli, że już od kilku akapitów zrezygnowałem z szastania tytułami krążków, a zrobiłem tak świadomie, bo Prince jest chyba najpracowitszym człowiekiem w branży. Ilość albumów (samych studyjnych jak dotąd 34), singli (niepoliczalne), koncertów (25 tras) i innych wartych choćby wspomnienia wydarzeń jest tak ogromna, że samo ich wymienianie wypełniłoby całkowicie miejsce, jakie mam do dyspozycji. A przecież muszę wspomnieć jeszcze o tym, że Prince m.in. (to kilka przykładów) "zapewnił" nieśmiertelność Sinead O'Connor, bo ta wylansowała na swój największy przebój jego cudowną kompozycję "Nothing Compares 2 U", pomógł w popularności dziewczęcemu kwartetowi The Bangles, dla którego (pod pseudonimem Christopher) napisał świetny hit "Manic Monday", czy zagrał (incognito) na gitarze w wielkim przeboju Madonny "Like A Prayer". Do tego jeszcze to właśnie on wprowadził tak dziś powszechną modę na zapisywanie tytułów itp. za pomocą zastępujących wyrazy cyfr i ich skrótów (np. już wspomniane "Nothing Compares 2 U"). Jeszcze coś? Choćby to, że Prince w różnych kategoriach nominowany był ponad 30 razy do nagrody Grammy (zdobył ją ostatecznie siedmiokrotnie), a 11 miał szansę na MTV Awards (zdobył ją dotąd 4 razy).
Na koniec, wypada mi tylko dodać, że choć to sobie trudno wyobrazić, poza pracą artysta ma jeszcze życie prywatne. Wśród jego byłych partnerek wymienia się wielkie gwiazdy pokroju Kim Basinger, Madonny, Carmen Electry czy Sherilyn Fenn jak i kilka mniej znanych pań.
Prince był dwukrotnie żonaty - od 1996 z Mayte Garcią (ich synek - Boy Gregory zmarł w tydzień po porodzie), a po rozwodzie w 1999 r. w 2001 ożenił się z Manuela Testolini (ta złożyła pozew o rozwód w 2006 roku). I jeszcze "nie-jedno". Prince należy do wspólnoty Świadków Jehowy i jest wegetarianinem.