Coke Live: Starcie showmanów
Ricky Wilson, wokalista Kaiser Chiefs, okazał się nie lada osobowością sceniczną. Z kolei Timbaland robił wszystko, by publiczność go pokochała. Niestety, przedobrzył. Z pojedynku dwóch showmanów zwycięsko wyszedł jednak ten pierwszy.
W sobotę (23 sierpnia) po północy dobiegł końca pierwszy dzień Coke Live Music Festival 2008, który odbył się w Krakowie.
Na początku na głównej scenie zaprezentował się polski zespół Hurt. Jest to grupa, która od trzech lat z gorszym lub lepszym skutkiem musi udowadniać, że nie jest zespołem jednego przeboju (chodzi oczywiście o "Załogę G").
Wokalista Maciej Kurowicki pokonał w trakcie występu dobrych kilka kilometrów. Nie przeszkodziło mu to dobrze śpiewać do samego końca. "Nosiło" Kurowickiego przez cały czas, nawet w przerwach między piosenkami chodził w kółko.
I choć nie tylko "Załoga G" potrafiła rozruszać kilkaset osób bawiących się pod sceną, to całość zepsuły płomienne, anty(alter?)globalistyczne przemowy, które zupełnie nie pasowały do klimatu festiwalu, a ich treść była nieco groteskowa. Wokalista odmieniał słowo "korporacja" przez wszystkie przypadki (oczywiście w wybitnie negatywnym kontekście), wzbudzając konsternację wśród trzymających kubki coli fanów. Ludzie, którzy przyszli się przede wszystkim pobujać i zabawić, usłyszeli, że powinni się zbuntować przeciwko wszystkim ciemiężycielom świata, na co jakoś niespecjalnie mieli ochotę.
Warto się zastanowić, czy nie lepiej na otwarcie festiwalu nadawał się zespół Indios Bravos, który na Coke Stage dał świetny koncert, głównie za sprawą charyzmy Piotra "Gutka" Gutkowskiego.
Po Hurcie na scenę wyszedł, choć bardziej pasowałoby słowo "wtargnął", wspomniany Ricky Wilson wraz z brytyjskim zespołem Kaiser Chiefs.
- Robimy świetną, szczerą, świeżą muzykę i gadamy do rzeczy - powiedział mi przed koncertem Andrew "Whitey" White, gitarzysta grupy.
W równie bezpośredni sposób odniósł się do krytyki swojego zespołu przez Noela Gallaghera z Oasis.
- Był pijany. Ja też mówię różne dziwne rzeczy po pijaku.
Kaiser Chiefs na koncercie potwierdzili, że rozpiera ich dobre samopoczucie. Szczególnie Ricky'ego. Rudowłosy wokalista rozpoczął od położenia się na fanach, którzy znajdowali się pod sceną. W ekwilibrystycznej pozycji - menadżer trzymał go w tym czasie za spodenki - wykonał (czyściutko!) pierwszy utwór.
Wilson niezliczoną ilość razy ciskał stojakiem na mikrofon, podrzucał go, kilka razy pofrunął w bliżej nieokreślonym kierunku również sam mikrofon. A wszystko to wydawało się wyjątkowo spójne z dynamicznymi piosenkami grupy. Granica między showmanem a błaznem nie została ani razu przekroczona. Nawet wtedy, kiedy wspiął się po rusztowaniu sceny na połowę jej wysokości, powodując niemały popłoch wśród organizatorów.
- No, teraz was widzę - śmiał się Ricky.
Finałowe "Oh My God", śpiewane przy akompaniamencie tysiąca gardeł, robiło wrażenie. Timbaland miał wysoko zawieszoną poprzeczkę.
Trudno pisać źle o koncercie, który zgromadził zdecydowanie największą publikę tego wieczoru, który sprawił, że bawiono się nawet kilkaset metrów od sceny. Trwający godzinę z kwadransem występ Timbalanda był niewątpliwie najważniejszym wydarzeniem pierwszego dnia Coke Live.
Wielu zastanawiało się, jak Timbaland wybrnie z sytuacji, w której wszystkie jego utwory wykonują inni, znani artyści. Nie wybrnął. "Apologize" w ustach polskich fanów brzmiało wspaniale. Ale nasz bohater ograniczający się jedynie do pojedynczych głosek i okrzyków każe nam się zastanowić, czy aby na pewno producenci muzyczni powinni wyruszać w trasy koncertowe.
Równie dziwacznie brzmiało "4 Minutes" - Madonnę i Justina Timberlake'a usłyszeliśmy z taśmy, Timbaland trochę porapował, a główną rolę ponownie odgrywała euforycznie nastawiona publiczność. Podobnie było przy "Promiscuous", oczywiście bez Nelly Furtado.
Słynny producent postanowił połechtać nieco widzów w Krakowie, ale... poniosło go.
Usłyszeliśmy, że polska publiczność jest najlepsza na świecie, że "Timbo" nas kocha (z 15 razy), że następnym wykonawcą, któremu nagra piosenkę na pewno będzie Polak.
Zachwyt nad fanami został jednak przebity przez zachwyt nad samym sobą. Timbaland to, Timbaland tamto z ust samego Timbalanda skromnie nie brzmiało, ale można było jeszcze przeżyć. Natomiast zmuszanie widzów do powtarzania "Timbo is the king" było już zbyt nachalne.
Koncert zakończył się pięknym pokazem sztucznych ogni przy dźwiękach orkiestry symfonicznej z popowymi ozdobnikami (charakterystycznymi dla Timbalanda).
Wyjątkowo cieszy mnie fakt, że żaden z wykonawców na scenie głównej nie grał bisów (mimo że byli wywoływani). Mam nadzieję, że ten trend się utrzyma, ponieważ bisy zatraciły zupełnie swój pierwotny wydźwięk. W czasach, kiedy artyści mają po prostu w setliście rozpisane trzy pożegnania z widzami - dwa oczywiście pozorne - nie ma już sytuacji, kiedy to publiczność decyduje o tym, czy chce kogoś jeszcze posłuchać czy nie. Dlatego rezygnacja z takiego teatru pozorów jest jak najbardziej na miejscu.
Michał Michalak, Kraków
Zobacz teledyski Hurt, Kaiser Chiefs i Timbalanda na stronach INTERIA.PL.