Open'er 2012: mgła // piękno
Gęsta mgła, która po raz pierwszy zawitała na Open'era w jego 11-letniej historii, spotęgowała metafizyczne doznania wywołane przez czwartkowe koncerty na festiwalu.
- Orkiestry nie chciały grać moich utworów, muzycy twierdzili, że te kompozycje niszczą ich instrumenty - wspominał z nieukrywanym z rozrzewnieniem Krzysztof Penderecki przed koncertem "penderecki // greenwood" (bardzo nam się podoba taka hipsterska forma zapisu, dlatego pozwoliliśmy sobie ją sparafrazować w tytule relacji). 78-letni wybitny polski kompozytor już od dawna jest klasykiem, ale jego muzyka wciąż może jawić się jako awangardowa.
Krzysztof Penderecki na Open'er Festival 2012
Wybitny polski kompozytor odważył się stawić czoło młodej publiczności słuchającej na co dzień zupełnie innej muzyki (fot. Jacek Kurnikowski)
- Wszyscy alternatywni artyści powinni się z tym zapoznać. Wielu z nich nigdy takiego poziomu alternatywy nie osiągnie - mówił Mikołaj Ziółkowski, szef Alter Artu (organizator Open'era), zapowiadając ten niezwykły spektakl.
Zaprezentowane open'erowej publiczności przez orkiestrę smyczkową i samego Pendereckiego (w roli dyrygenta) utwory "Ofiarom Hiroszimy - tren" i "Polymorphia" to dzieła wydestylowane z melodyjności czy dostojności, z jaką kojarzy się filharmonia. Hałasujące w niebywale sugestywny sposób smyczki wzbudzają w słuchaczu przejmujący niepokój potęgowany przez uderzanie rękami w pudła rezonansowe czy gwałtowne szarpanie strun.
W tę stylistykę wpasował się Jonny Greenwood, komponując "Popcorn Superhet Receiver" i "48 Responses to Polymorphia" - oba dzieła inspirowane twórczością Polaka. Ten drugi utwór powstał w rezultacie spotkania Greenwooda z Pendereckim.
Gitarzysty Radiohead, niestety, w Gdyni nie było (zobowiązania koncertowe z macierzystym zespołem). Jego kompozycje zostały wykonane na przemian z dziełami Pendereckiego. W czasie utworów Greenwooda orkiestrą dyrygował Marek Moś.
Czy sztuka wysoka, na dodatek awangardowa, sprawdziła się na festiwalu z muzyką rozrywkową? Liczba osób słuchających koncertu od pierwszej do ostatniej minuty znacznie przewyższała liczbę tych, którym się znudziło. W powietrzu unosiła się ciekawość i skupienie. Długo oklaskiwano Pendereckiego, Mosia i orkiestrę po ich występie.
Można by opisać koncert "penderecki // greenwood" jako zderzenie dwóch światów: spragnionej wrażeń i rozrywki młodej publiczności z muzyką poważną na światowym poziomie. Ale to żadne zderzenie i żadne dwa światy, a jeden świat i jedna płaszczyzna silnych emocji, niezależnych od wieku czy kulturalnej erudycji.
Piękno we mgle
Gdy zaczynał kilka lat temu, Justin Vernon podbił serca wrażliwych fanów muzyki alternatywnej najprostszymi środkami - akustyczną gitarą i charakterystycznym głosem nagranym w spartańskich warunkach.
Dziś, gdy jeździ po największych festiwalach świata, wchodzi na scenę z całym zespołem muzyków, a na jego półce w domu stoi dumnie nagroda Grammy. Dziś już niewielu takich na świecie, dla których nazwa projektu Bon Iver brzmi obco. Jak mocno czekaliśmy na jego pierwszy polski występ można było wywnioskować po tłumach koczujących pod dużą sceną.
Gęsta mgła idealnie zgrała się z nastrojem tego koncertu od jego pierwszych dźwięków. Rozpoczęli, tak jak zaczyna się ich ostatni album "Bon Iver, Bon Iver" - od majestatycznego "Perth". Już w tym utworze można było usłyszeć, jak wspaniale brzmi ta ekipa muzyków, jak świetnie współpracuje i jakie muzyczne pejzaże może budować. Gdy na scenie robiło się cicho i ascetycznie, po chwili eksplodowała ona feerią dźwięków i porażała kumulacją energii. Cały czas na pierwszym planie był on - Justin Vernon. Dziś już gwiazda muzyki, choć wciąż to pojęcie brzmi w jego kontekście dość nieswojo. Vernon pozostaje sobą, jest nieśmiały i całkowicie pochłonięty swoim artystycznym światem. Zaproszenie do tego świata przyjęło tego wieczoru wiele tysięcy słuchaczy reagujących wspaniale na dosłownie każdą linijkę wyśpiewanego przez niego tekstu.
Większość materiału, który usłyszeliśmy, to piosenki z ostatniej, wspaniale przyjętej przez fanów i krytyków płyty "Bon Iver, Bon Iver". Szczególnie pięknie zabrzmiały singlowe "Holocene" i "Calgary" oraz wykonane z równie wielką pasją "Towers" oraz "Wash".
Pierwszą część koncertu zamknęło porywające wykonanie utworu "Beth/Rest", z charakterystycznym saksofonowym tematem, który brzmi, jakby był fragmentem jakiegoś zaginionego przeboju lat 80. Ale to nie mógł być koniec. Wyraźnie zadowolony z koncertu Justin Vernon powrócił, by wykonać jeszcze dwa utwory. Najpierw przyjęte największą owację tego wieczoru "Skinny Love", które fani chóralnie odśpiewali razem z zespołem. Ponieważ poszło im bardzo dobrze, zostali przez wokalistę zaproszeni do pomocy w wieńczącym koncert "For Emma". Wiele można by powiedzieć o tym występie, ale chyba najlepiej streszcza go jedno słowo: piękny.
Tętniący życiem namiot
Drugi dzień Open'era otworzyła na scenie namiotowej Iza Lach. Nic na to nie poradzimy - uwielbiamy jej wokalną manierę, zniekształcanie fraz i eteryczną woń, jaką roztaczają wokół jej utwory. Jeżeli Iza będzie się dalej tak rozwijać, to wkrótce stanie się artystką z ekstraklasy, gdzie czekają na nią z otwartymi ramionami Katarzyna Nosowska czy, od niedawna, Monika Brodka.
Jedną z czwartkowych gwiazd sceny namiotowej był również Brytyjczyk Jamie Woon, który potrafi dubstepowe inspiracje przemielić przez soulową stylistykę i upichcić z tego hipnotyzujący przebój. Tent Stage wypełniło intensywne, obezwładniające brzmienie basu i krystaliczny wokal znakomicie śpiewającego Woona. Siłą rzeczy przypomniał się - nieco inny charakterem - ubiegłoroczny, równie udany występ jego rodaka - Jamesa Blake, wymienianego z Woonem często jednym tchem.
Nie mogło oczywiście zabraknąć akcentu hiphopowego. Pablopavo i Praczas byli idealnymi kandydatami do występu na tegorocznym Open'er Festival. Dlaczego? Po pierwsze - krzyżują gatunki i tworzą muzyczną mieszankę, a właśnie przeplatanie różnych muzycznych światów to znak rozpoznawczy Open'era. Po drugie - obaj na gdyńskim święcie muzyki pojawiali się już czterokrotnie. Doświadczenie było tu wyraźnie słyszalne. Ragga, folk, rap - to miks, który umiejętnie sprzedali ukrytej za mgłą publiczności.
Power i Sprawiedliwość
Nie ma festiwalu bez tańca, nie ma Open'era bez prawdziwego elektronicznego uderzenia. Z przeszłości tej imprezy pamiętamy, jak rewelacyjnie imprezy taneczne rozkręcali Chemical Brothers, Groove Armada, czy Deadmau5.
Do tej listy trzeba koniecznie dopisać też francuski duet Justice. Udało im się rozhulać na Babich Dołach tak fantastyczną, elektroniczno-rockową imprezę, że chyba nie ma osoby, której ten show nie porwał. Trochę się tego spodziewaliśmy. Wiadomo, że polscy fani czekali na występ Justice nad Wisłą już od lat. I to oczekiwane było czuć tej nocy, także po wielkim natężeniu fanów pod sceną. W tę festiwalową noc emocje oczekiwania wreszcie mogły przejść w świetną zabawę.
Justice dosłownie zmiażdżyli nas idealnie skrojonym 75-minutowym setem. Setem bez przestojów, mieszającym w idealnych proporcjach materiał z ich obu albumów studyjnych. Hit gonił hit, a wszystko pysznie zmiksowane. Dodatkowo z muzyką bardzo dobrze współgrały efekty wizualne, które idealnie budowały napięcie, i tak już zapewnione przez samą muzykę. Na didżejce, w centralnym punkcie nie sposób było nie zauważyć znaku firmowego Justice - wielkiego świecącego krzyża.
Po wzniosłym intro zaczerpniętym z Bacha rozpoczęli od idealnego na otwarcie "Genesis". A potem żonglując sprytnie, tym co w ich dorobku najlepsze, zagrali między innymi kawałki "D.A.N.C.E.", "Civilization", "Newjack", "Stress", czy "New Lands". Na koniec doprowadzili temperaturę wieczoru do wrzenia genialnym miksem "Waters of Nazareth" i "We are Your Friends". Fani krzyczeli, skakali i z wielką pasją oddawali się dźwiękom. Gdyby ktoś na świecie zapytał nas, jak się bawi Open'er, pokazalibyśmy mu film z występu Justice.
Jak powiedział nam Mikołaj Ziółkowski, w tym roku na Open'erze bawi się po 50 tysięcy uczestników każdego dnia. Czy znajdzie się choć jeden (no dobra - dwóch) rozczarowanych?
Z Gdyni: Michał Michalak, Mateusz Smółka, Mateusz Natali